Szedłem kilka dni temu przez miasto i patrzę, a z ogłoszeniowego okrąglaka, przykrytego obrzydliwym plastikowym daszkiem, wali grubą czcionką tekst: „Tadeusz Ferenc – Straszny Dwór”. Cóż takiego – pomyślałem – dzieje się w ratuszu pogrążonym latem w oparach piwa? Postanowiłem sprawdzić.
Gdy dochodziłem do ratusza pierwszy obywatel miasta wsiadał właśnie do służbowego busa, by przeprowadzić codzienny patrol. Pewnie jechał sprawdzić, czy biznesmen Podkulski zabudowuje zgodnie z planem dziurę po hotelu Rzeszów i czy służby komunalne uprzątnęły już ekskrementy, które jakiś kundel budziwojski zostawił nocą na ul. Kwiatkowskiego.
Z pewnym lękiem dotknąłem klamki drzwi wejściowych, które codziennie chwyta w swe utrudzone znojem ciężkiej pracy ręce pan prezydent Tadeusz Ferenc.
– Czy coś strasznego dzieje się we dworze? – zapytałem informatorów.
– A co ma się dziać? – odpowiedzieli pytaniem.
– No podobno Ferenc straszy? – kontynuowałem.
– No to jest przecież codzienna, normalna oczywista oczywistość, jakby powiedział klasyk – usłyszałem.
– No, ale na mieście bije po oczach ze słupów ogłoszeniowych, że Tadeusz Ferenc to Straszny Dwór – upierałem się.
– Szkiełek kontaktowych nie założyłeś, czy co? – obruszyli się informatorzy. – Pan prezydent Tadeusz Ferenc w ramach wznoszenia na wyższy poziom kultury swojej i mieszkańców miasta zaprasza na operę „Straszny Dwór”. To nie ma nic wspólnego z jego straszeniem tutaj.
– A czym straszy tutaj? – dociekałem.
– Niczym. Jest fajnie i będzie jeszcze lepiej. Budżet na zatrudnienie nowych pracowników ma wzrosnąć o 20 procent w porównaniu z rokiem, co szczęśliwie minął. Będziemy więc mieć nowych kolegów, a nade wszystko koleżanki. Pan prezydent lubi, jak coś się dzieje.
– Ale przecież wy nigdy nie byliście przywaleni robotą, to po co zatrudniać nowych ludzi? Nie ma na co pieniędzy wydawać? Może by tak dziury w jezdniach połatał, jakieś rozwiązania komunikacyjne w centrum miasta zaczął przynajmniej planować.
– Możesz jako obywatel napisać list do pana prezydenta z sugestią, czym się powinien zajmować – usłyszałem.
– Ale on nie słucha! – krzyknąłem.
– A to już nie nasz problem.
– To czyj?
– Albo laryngologa, albo wyborców, którzy pana prezydenta wybrali.
Krzysztof Pipała