22 maja br. minęła 94. rocznica urodzin Jana Ciszewskiego, do dziś uważanego za naszego sprawozdawcę sportowego wszech czasów. Jego relacje z Igrzysk Olimpijskich, piłkarskich mistrzostw świata, czy występów Górnika Zabrze w europejskich pucharach, obrosły legendą. Nawet dla obecnych sprawozdawców sportowych nadal pozostaje ikoną. Najlepszy dowód, że kiedy Dariusz Szpakowski rozpoczynał swą pierwszą relację ze stadionu Wembley, to był tak rozemocjonowany, że „z rozpędu” powiedział: – Dzień dobry państwu, ze stadionu Wembley wita państwa… Dariusz Ciszewski!
Z początkiem lat 70., będąc początkującym dziennikarzem, umówiłem się z najsłynniejszym już wtedy polskim sprawozdawcą sportowym, by „zrobić rozmowę”.
Spotkaliśmy się w budynku TVP na Placu Powstańców Warszawy, po czym mój rozmówca zaproponował, żeby pogadać w pobliskiej restauracji, w ówczesnym Domu Chłopa. Tam, przy lampce koniaku, powstał wywiad, którego obszerne fragmenty niech będą z okazji kolejnej rocznicy urodzin Jana Ciszewskiego wspomnieniem o tej wielkiej postaci sportowego dziennikarstwa. Tym bardziej, że na skutek ciężkiej choroby zmarł on w wieku zaledwie 52 lat.
A na wstępie naszej rozmowy zadałem mu wtedy banalne pytanie…
– Czy obranie zawodu sprawozdawcy sportowego było efektem młodzieńczych marzeń, czy też dziełem przypadku?
– Czysty przypadek… Pod koniec lat czterdziestych startowałem wyczynowo na żużlu. Wypadek i w konsekwencji poważna kontuzja pozbawiły mnie możliwości uprawiania tej dyscypliny sportu. Później starałem się powrócić jeszcze na tor, a także startować w rajdach, w ogóle uprawiać sport motorowy, ale nic już nie wychodziło. I wtedy moi koledzy żużlowcy, nie chcąc się ze mną rozstawać, zaproponowali, abym prowadził na stadionie spikerkę. To były pionierskie czasy żużla…
Jan Ciszewski: Mój sposób prowadzenia spikerki najwidoczniej przypadł do gustu
– A mimo to zainteresowanie było już bardzo duże.
– Wręcz ogromne. Na stadionie zawsze komplety widzów, po 20 – 30 tysięcy ludzi. Początkowo prowadziłem spikerkę w Rybniku, później zaczęli mnie „wynajmować” do Leszna, Rawicza, Bydgoszczy, Gdańska, Łodzi. To trwało cztery lata.
– I wreszcie…
– Wiosną 1952 r. odbywał się w Łodzi mecz żużlowy. Na stadionie „Tramwajarza” 40 tys. widzów…
– …a także nieznany jeszcze szerszej publiczności 22-letni Jan Ciszewski.
– No właśnie. Usłyszeli mnie wtedy dziennikarze z łódzkiej rozgłośni Polskiego Radia, którym mój sposób prowadzenia spikerki najwidoczniej przypadł do gustu. Ponieważ jestem sosnowiczaninem, więc polecili mnie kolegom z rozgłośni katowickiej. Tu przyjął mnie ówczesny dyrektor Mieczysław Kofta i muszę przyznać, że miałem szczęście dostając się pod opiekę tak serdecznego i znakomitego dziennikarza. Wielce pomógł mi również nieżyjący już dziś as sprawozdawców sportowych Witold Dobrowolski. Przyznam, że nowe zajęcie traktowałem wtedy jako przygodę. Byłem przekonany, że po 3 – 4 transmisjach po prostu mnie wyleją. Ale nie było chyba tak tragicznie, bo do dzisiaj się tym param.
– Z pewną zmianą. Porzucił pan radio na rzecz telewizji.
– Po 10 latach pracy w dziennikarstwie radiowym doszedłem do wniosku, że telewizja ma większą przyszłość, a poza tym – mówię to już z doświadczenia – daje mi więcej satysfakcji.
– Ludzie idą na mecz dla rozrywki, dla emocji. Pan natomiast idzie do pracy. Czy w takiej sytuacji można autentycznie przeżywać spotkanie piłkarskie, czy też stan emocjonalny jest tylko pewnego rodzaju zawodową pozą, wynikającą z potrzeb i reguł prowadzenia transmisji?
– Ogromnie angażuję się emocjonalnie. Jestem jednym z widzów, z tym tylko, że oni biją brawo lub gwiżdżą, a ja mówię.
– Praktycznie zmonopolizował pan piłkę nożną w naszym kraju. Wiadomo też, że jeśli z jakiegoś stadionu „wita wszystkich sympatyków piłki nożnej Jan Ciszewski”, jest to mecz o wysoką stawkę. Ale najbardziej imponuje mi łatwość w zapamiętywaniu nazwisk wielu piłkarzy różnych narodowości.
– Widzi pan, w każdym zawodzie ma się opanowane na jakimś poziomie pewne umiejętności. Ja wyćwiczyłem w sobie możliwość szybkiego zapamiętywania ludzi. Często wystarczą mi dwie minuty – patrzę poza monitor i po chwili już wiem: temu opadły getry, ten jest rudy, jeszcze inny ma opaskę na lewym ramieniu. Zapamiętując co najmniej sześciu zawodników mogę się już nieźle orientować. O ile jest to możliwe, idę także poprzedniego dnia do hotelu, w którym zamieszkali piłkarze, podglądam ich również na treningu. Zawsze dysponuję też bieżącymi informacjami, z których nie wszystkie nawet zdążę przekazać w czasie trwania transmisji. A poza tym mam duży zapas fachowej wiedzy, gdyż nieustannie śledzę zjawiska zachodzące w piłkarstwie wielu krajów. W tej chwili mogę panu wymienić np. stu piłkarzy ligi angielskiej.
Złudzenie w telewizji jest ogromne
– Czy mimo to miewa pan tremę?
– To zależy. Są spotkania, w których nic właściwie specjalnego nie może się wydarzyć. Ale przy meczach wielkiej rangi, kiedy czuję na sobie tych dwadzieścia parę milionów telewidzów, wymagających ode mnie czegoś więcej, niż tylko podawania numerów zawodników, wtedy udziela się zdenerwowanie, trema. Muszę być ogromnie skoncentrowany, wnikliwy, gdyż zdaję sobie sprawę, że z tamtej strony też siedzą ludzie, którzy znają się na piłce nożnej.
– Niektórzy telewidzowie, sympatycy piłkarstwa, zarzucają panu niekiedy skłonność do przesady. Piłka na przykład szybuje kilka metrów nad poprzeczką, pan zaś określa to jako „kapitalny strzał”.
– Złudzenie w telewizji jest ogromne. Często wydaje się, że piłka idzie np. obok górnego rogu o dwa metry, a ja, patrząc poza monitor widzę, że przeszła 20 cm obok słupka. Ale przyznaję, że mimo rutyny ulegam niekiedy fascynacji i czasem tych superlatywów jest trochę za dużo.
– Czy to właśnie nie powoduje, że wśród chwalonych ma pan przyjaciół, a wśród krytykowanych wrogów?
– Mam nawet takich, którzy udają, że mnie nie widzą, nie chcą się przywitać. Ale są to ludzie po prostu źle wychowani, bo przecież, gdy grają słabo, gdy nie są w najlepszej formie, to wszyscy to widzą i w takiej sytuacji ja muszę coś dodać do tej ich złej postawy. Taka jest moja rola. Pragnę jednak powiedzieć, że mam wśród piłkarzy wielu serdecznych przyjaciół: Lubańskiego, Ćmikiewicza, Majewskiego, Oślizłę i innych.
– Pracy każdego dziennikarza, a szczególnie sprawozdawcy sportowego, towarzyszą zabawne lub dramatyczne przygody. Może coś dla przykładu…
– Było to w 1966 r., w Anglii, podczas piłkarskich mistrzostw świata. Anglicy po raz pierwszy zastosowali wtedy w telewizji powtórzenia ciekawych fragmentów meczu, tzw. replay. Pamiętam, komentowałem mecz Węgry – Brazylia. Po pierwszej bramce strzelonej przez Węgrów popatrzyłem w monitor i o mały włos, w parę sekund potem, nie krzyknąłem: 2:0, a była to oczywiście tylko powtórka pierwszej bramki. I jeszcze jedno zdarzenie, też w Anglii. Stadion Wembley, mistrzostwa świata na żużlu. Rozpoczyna się jedenasty wyścig, na trybunach 70 tys. widzów, napięcie kolosalne. W tym momencie rozlega się głos spikera, który ostrzega, że na stadionie jest bomba. „Policja czyni wprawdzie starania – mówi spiker – aby bombę znaleźć, ale kto chce, może wyjść”. Co bardziej tchórzliwi opuścili stadion. Ja miałem jeszcze komentować dziewięć biegów…
Tylko jako chłopiec, w juniorach. Krótko…
– Nasza rozmowa jest dowodem, że do wybuchu nie doszło. Wczoraj znów wrócił pan z Anglii, konkretnie z Liverpoolu, skąd komentował pan spotkanie Śląska Wrocław z drużyną gospodarzy. Praca sprawozdawcy dała panu możliwość poznania świata?
– Byłem w wielu krajach, ale muszę powiedzieć, że za granicą – z wyjątkiem może olimpiad i mistrzostw świata – na turystykę nie mam, niestety czasu. Brakuje mi go zresztą także w kraju. Praca sprawozdawcy, choć tak fascynuje wielu młodych ludzi, jest niezwykle wyczerpująca: nieustanne wyjazdy, nagrywanie programów telewizyjnych, najrozmaitszych audycji nie pozwala na prowadzenie normalnego prywatnego życia. Np. już jutro nagrywam m. in. program „Wszystko za wszystko” z Kazimierzem Górskim… Ale nie zrezygnowałbym z tej pracy.
– Czy sam pan grywał w piłkę nożną?
– Tylko jako chłopiec, w juniorach. Krótko…
Rozmawiał JAN MISZCZAK