Najogólniej rzecz ujmując można by orzec, że poczynając od 15 października ubiegłego roku wpadliśmy w jakiś ciąg wyborczy. Były już wybory parlamentarne, potem dwie tury samorządowych, zaś wkrótce, konkretnie 9 czerwca, pójdziemy do urn, by wybrać naszych przedstawicieli do Parlamentu Europejskiego. Niebawem, bo w przyszłym roku, czekają nas jeszcze wybory prezydenckie.
Trochę tego dużo, ale w końcu człowiek nieustannie dokonuje jakichś wyborów, gdyż przez całe życie podejmuje różne decyzje. Tyle tylko, że nie ze wszystkimi leci do urny.
Tymczasem, choć nie umilkły jeszcze echa drugiej tury wyborów samorządowych, to najbardziej aktywni partyjni liderzy rozpoczęli z wręcz nieokiełznanym impetem kampanię do Parlamentu Europejskiego. Wybory samorządowe nie zaimponowały frekwencją, co wzbudziło obawy, że podobnie może być przy wybieraniu europosłów. Tym bardziej, że wielu rodaków traktuje je jako start do dobrze płatnej fuchy dla tych wszystkich, którzy w kraju stracili już wszelkie szanse na dorobienie się wysokich stołków i pieniędzy.
Chodzą nawet słuchy, że PiS chce wystawić do tych wyborów takich gigantów, jak m. in. Mariusz Kamiński, Maciej Wąsik, Daniel Obajtek, czy Jacek Kurski. Rdzenna ludność w niektórych naszych wioskach woła w takich sytuacjach: Olaboga!
Nic zatem dziwnego, że Donald Tusk tuż po wyborach samorządowych napisał w mediach społecznościowych krótko i węzłowato: „Albo silna, bezpieczna Polska w zjednoczonej Europie albo samotny i pogrążony w chaosie kraj wystawiony na rosyjskie prowokacje i dywersję — o tym będą wybory europejskie”. Jasno z tego wynika i tu premier akurat nie odkrył Ameryki, że nie możemy sobie pozwolić na to, by do Zjednoczonej Europy wysyłać ludzi przegranych w kraju, z podejrzaną przeszłością, brudnymi sumieniami, a do tego o wyraźnie antyeuropejskich poglądach.
Zaraz, zaraz… A może by tak PiS wyznaczyło do ubiegania się na europosła prezydenta Andrzeja Dudę? Ludzie złoci, nie widzę lepszego kandydata do tego ważnego gremium, który zrzekając się urzędu za jednym zamachem przestałby udawać głowę państwa, co już byłoby dużą ulgą dla Polski, a jednocześnie znalazłby dla siebie całkiem intratne i zaszczytne zajęcie, jakiego po terminowym zakończeniu prezydentury chyba nie łatwo przyjdzie mu znaleźć.
Bądźmy szczerzy i powiedzmy sobie otwarcie, że nawet ostatni wyjazd Dudy do USA wywołał więcej ironicznych uwag, niż pozytywnych komentarzy. Pomijam już dowcipy amerykańskiego komika Stephena Colberta, który w stacji CBS zaśpiewał piosenkę z takim tekstem: „Kto podlizuje się Trumpowi? Doo Dah, Doo Dah”. Było to niby nawiązanie do popularnej w USA melodii „Camptown Races”, lecz „Doo Dah” brzmiało całkiem jak Duda. Słabe, ale wymowne.
W Polsce też pojawiły się niewybredne żarty, że choć oficjalnie pojechał tam na sesję ONZ, to nieoficjalnie po to, by… ułaskawić Trumpa, który jako pierwszy prezydent USA ma proces karny. I to o to, że przed wyborami w 1916 r. miał proponować aktorce porno 130 tysięcy dolarów za milczenie o łączących go z nią kontaktach erotycznych. Tu jednak od razu można wykluczyć, by bogobojny Duda zastosował prawo łaski wobec czynu tak grzesznego. A poza tym, to po co nam w Unii Europejskiej człowiek, który uważa ją za „wyimaginowaną wspólnotę”? Więc z tym kandydowaniem to też był tylko taki mój nieśmieszny żarcik.