Ridley Scott powraca do kina historycznego, próbując opowiedzieć historię Napoleona Bonaparte. Próżno jednak oczekiwać od „Napoleona” filmowej epopei na miarę „Gladiatora”. Ekranowe dzieje cesarza Francuzów bardziej przypominają adaptację naprędce i niedokładnie przeczytanego szkolnego podręcznika niż kompleksowo zrealizowaną biografię.
Ridleya Scotta raczej nie trzeba nikomu przedstawiać. W świecie filmu dał się on poznać jako jeden z najbardziej utytułowanych i znanych reżyserów w historii kina. Stąd wieść o przygotowywanym przez niego filmie o Napoleonie wzbudziła pozytywne emocje. W końcu filmowa opowieść o życiu osoby tak zasłużonej dla europejskiej historii i kultury wydawała się być wręcz gotowym materiałem na wspaniałą produkcję.
Frywolne podejście do historycznych źródeł
Niestety, obiecujący punkt wyjścia bardzo szybko zderza się z rzeczywistością. Filmowa biografia cesarza obejmuje okres od rozpoczęcia Rewolucji Francuskiej w 1789, aż do jego śmierci w 1821. Rzecz w tym, że większość przedstawionych wydarzeń stanowią praktycznie w całości te „punkty” z życia Napoleona, które z dużym prawdopodobieństwem znane są każdemu na etapie nauki w szkole średniej. Zobaczymy zatem oblężenie Tulonu, kampanię egipską, sławetną bitwę pod Austerlitz, inwazję na Rosję, a w końcu bitwę pod Waterloo. Tylko wątpię, by widz wyniósł z seansu cokolwiek nowego w porównaniu do wiedzy czysto szkolnej.
Powiedziałbym wręcz, że produkcja bardzo frywolnie podchodzi do kwestii zgodności ze źródłami historycznymi, wielokrotnie je przekłamując. Przykładowo, omawiając plan inwazji na Rosję, mowa jest o przejściu przez terytorium Polski. Z kolei pierwsze zesłanie Napoleona odbywa się w drodze „porozumienia” zawartego przez koalicję wrogich mu władców.
Spieszę z wyjaśnieniem, że w czasach panowania cesarza nie istniała Polska, ani Rzeczpospolita. Na części jej dawnego terytorium założono z kolei Księstwo Warszawskie, do czego Bonaparte walnie się przyczynił. Z kolei abdykacja Napoleona w 1814 r. wynikła z klęski Francuzów w Bitwie Narodów pod Lipskiem datowanej na 1813 r. Oba te fakty (podobnie jak wiele innych) zostały w filmie pominięte. Przez to trudno jednoznacznie przypisać „Napoleona” do gatunku stricte historycznego. Określenie „fikcja historyczna” pasowałoby dużo lepiej.
Napoleon arogancki, niecierpliwy i skupiony na sobie
Nie pomaga tu również fakt, że Napoleon w wizji Ridleya Scotta jest osobą mocno odrzucającą. W scenariuszu praktycznie całkowicie usuwa się społeczny wpływ, jaki cesarz i jego reformy wywarły na lud Francji oraz kształt Europy ogółem. Zamiast tego, całą postać Napoleona poznajemy przez pryzmat jego sukcesów wojskowych (choć i ten aspekt został moim zdaniem ujęty w tzw. telegraficznym skrócie) oraz relacji z żoną i jedyną powiernicą, czyli cesarzową Józefiną.
Ten wątek został dla odmiany przedstawiony w pełni wiarygodnie. Wprawdzie Bonaparte jawi się szczególnie tutaj jako arogancki, niecierpliwy, skupiony na sobie i swojej pozycji mężczyzna, ma to jednak swoje uzasadnienie. A dzięki świetnej grze Joaquina Phoenixa i Vanessy Kirby łatwo uwierzyć w silną zażyłość łączącą tych dwoje.
- PRZECZYTAJ TEŻ: „Oppenheimer”. To może być najważniejszy film 2023 roku
Bardzo dobrym zabiegiem fabularnym jest również „przedstawianie” historii wypraw Napoleona w formie listów wysyłanych do Józefiny. Pozwala to w moim odczuciu na dostrzeżenie bardziej wrażliwej i ludzkiej strony cesarza, odrębnej od zwyczajowych dla niego ról polityka i generała.
Podobać się mogą również sekwencje bitew. Widać, że ten element został przygotowany z faktyczną dbałością i nastawieniem na epickość widowiska. Wprawdzie w miarę rozwoju fabuły bitwy stają się powtarzalne, a i w montażu da się dostrzec wykorzystanie identycznych ujęć, niemniej sposób ukazania scen batalistycznych jest niewątpliwym plusem produkcji.
„Napoleon” to przerost formy nad treścią
Tego samego nie mogę powiedzieć o aspektach technicznych samych w sobie. „Napoleon” wygląda bowiem wręcz paskudnie.
Przez ponad dwie i pół godziny seansu, nie mogłem pozbyć się wrażenia, iż oglądam film składający się z nałożonych filtrów o coraz ciemniejszych barwach. Ewidentnie starano się tutaj ukazać Francję z przełomu XVIII i XIX w. w sposób jak najbardziej naturalistyczny. Osiągnięto jednak efekt odwrotny do zamierzonego. Sceny, w których słoneczne dni wyglądają na ciemne, pochmurne i szare wyglądają wręcz groteskowo. Nieco lepiej od oprawy wizualnej wypada ścieżka dźwiękowa, w której poza muzyką zarejestrowaną na potrzeby filmu, znajduje się również mnóstwo znanych z muzyki klasycznej motywów.
- ZOBACZ TAKŻE: „Barbie”. Czy to faktycznie hit?
„Napoleon” jest książkowym przykładem produkcji stanowiącej przerost formy nad treścią. Nie licząc gry aktorskiej i nieźle zrealizowanych scen batalistycznych, nie potrafię wskazać czegokolwiek, co mogłoby w nim zainteresować widza. Wygląda karykaturalnie źle. Fabuła jest rozwlekła i pełna błędów historycznych. Z kolei lepsze zrozumienie postaci Napoleona i czasów, w których władał, zagwarantuje raczej przeczytanie opracowań historycznych dotyczących jego osoby. Film jest z kolei kolosem na glinianych nogach: z pozoru wygląda widowiskowo, seans natomiast ujawnia wszystkie jego wady.
_____
POLECAMY: „To nie są bandyci”. Film „Chłopaki” opowiada o wychowankach ośrodka w Łańcucie