Wojciech Cugowski nie zwalnia tempa. W najnowszym projekcie połączył siły z zespołem Teksasy, a efekt tej współpracy można było oklaskiwać kilka dni temu podczas koncertu w Rzeszowskich Piwnicach. Wnętrza klubu wypełniła mieszanka rytm&bluesa i rock&rolla, a także ciężkiego bluesa spod znaku ZZ Top. Królowały brzmienia gitar, spontaniczna energia a przede wszystkim charakterystyczny wokal gwiazdy wieczoru. Sympatyczny artysta znalazł też czas na krótką rozmowę.
– Czy nad Pana twórczością ciążyła postać słynnego ojca, Krzysztofa Cugowskiego, wokalisty Budki Suflera?
– Ja tak do tego nie podchodziłem. Nigdy nie bałem się cienia wielkiego ojca. Nie myślałem też, żeby go przebijać, ani się z nim ścigać. W ogóle uważam, że ściganie się z kimkolwiek w muzyce jest bezsensowne. Ojciec jest znakomitym wokalistą i już. A jak sam zacząłem zajmować się muzyką, to uznałem, że trzeba wydeptać własną ścieżkę. I nie ma tu znaczenia jak sławny jest rodzic, bo to w niczym nie pomaga, bowiem decydujący, weryfikacyjny głos w tej sprawie ma publiczność. Myśmy sobie z Piotrem, jako zespół Bracia, grając razem przez dwadzieścia lat, taką ścieżkę wydeptali.
– Od kilku lat nie występujecie już razem…
– To nic nie zmienia, nie narzekam na brak pracy. Gram z Teksasami bluesa, zaś hard rock z zespołem Kruk z Dąbrowy Górniczej. Poza tym mam swój zespół oraz biorę udział w różnych projektach. Odkąd odszedłem z Braci to otworzyły mi się zupełnie nowe muzyczne drzwi i bardzo się z tego cieszę, bo tyle pracy nie miałem jeszcze nigdy.
– Trochę zmieniła się również Pana działalność sceniczna.
– Tak, w Braciach bardzo mało śpiewałem ponieważ to Piotrek był głównym wokalistą. A jak zacząłem robić nowe rzeczy, to powróciłem do śpiewu.
PRZECZYTAJ TEŻ: Łukasz Czepiela o lądowaniu w Dubaju: wiedziałem, że to musi się udać!
Bo ja od śpiewu zaczynałem, a dopiero później zacząłem grać na gitarze. A muszę przyznać, że śpiew to jest trudna sztuka bo zależy od dyspozycji człowieka, czy jest on wypoczęty, jaki ma nastrój. Wszystko to wpływa na głos a ja cały czas próbuję się w tym doskonalić.
– Jak doszło do współpracy z obecnym zespołem?
– Do grupy Teksasy zostałem zaproszony jako gość od razu gdy odszedłem z Braci. Ale znałem ich od lat, bo to moi kumple. Z największą przyjemnością do nich dołączyłem, zaczęliśmy się spotykać się na próby twórcze, grać wspólne koncerty. Nagraliśmy też 11 utworów – cała płytę, która potem z powodu pandemii długo czekała na swój czas. Nie można było bowiem koncertować i promować swoich nagrań. W międzyczasie, niestety, zmarł Jerzy „Szela” Stankiewicz i to jemu właśnie dedykujemy teraz tą płytę „Może cofniesz czas”.
– Czy w swojej twórczości skręcił Pan teraz w stronę bluesa?
– Chcę propagować tą muzykę, bo jest jej obecnie bardzo mało. Razem z bratem często graliśmy bluesa, wychowaliśmy się na nim w domu. Jest on bardzo ważny, bo chcąc grać rocka, musisz mieć wcześniej odrobione bluesowe lekcje. Także nasz ojciec bardzo lubił bluesa i często słuchał, a nawet śpiewał. Co prawda nie z Budką Suflera, lecz na przełomie lat 70-tych i 80-tych, gdy występował w grupie Cross z Wrocławia oraz w zespole Spisek, takim dużym bandzie z dęciakami.
– Lubi Pan występować w Rzeszowie?
– Bardzo lubię. Przyjeżdżam tu z wielką przyjemnością, np. na Carpathia Festival, Breakout Days czy koncert taki, jak dziś. Od nas z Lublina nie jest daleko, w zasadzie tyle, co do Warszawy, jest już autostrada. Jednak przede wszystkim Rzeszów to miłe miejsce.