Dla nas wigilia to czas radości, ale i nostalgii. Dla rodu Beksińskich stała się dniem tragedii. To właśnie wieczorem 24 grudnia 1999 r. Tomasz Beksiński, popularny dziennikarz radiowy i tłumacz filmowy popełnił samobójstwo w swoim warszawskim mieszkaniu. Igrał ze śmiercią już od dawna – w końcu mu się udało… Dlaczego syn słynnego artysty z Sanoka targnął się na życie?
Przypominamy opublikowany w 2018 r. wywiad z WIESŁAWEM BANACHEM, historykiem sztuki, wieloletnim dyrektorem Muzeum Historycznego w Sanoku i przyjacielem Zdzisława Beksińskiego.
– Jak Pan zapamiętał Tomka?
– Widywałem go podczas wizyt w sanockim mieszkaniu Beksińskich. Lubił zajrzeć i przejść się po pokoju – dać znać, że on też jest jednym z obywateli tego domu. Pojawiał się na krótko, bo zawsze był zajęty swoimi sprawami. Spotykałem go także w domu naszych wspólnych kolegów. Tomek przynosił najnowsze płyty. Często przegrywał je znajomym, przeważnie na tym zarabiając. Mnie też nagrał taśmę – na moje wesele.
Tomek licealista był bardzo fajnym, długowłosym, sympatycznym chłopakiem, z którym można było godzinami rozmawiać o muzyce, głównie o muzyce, a może wyłącznie o muzyce… Z jednej strony miał dobre serce i mnóstwo pozytywnej energii, chęci działania i pomocy. Z drugiej – im był starszy, tym bardziej nienawidził świata, ludzi, wszystko go denerwowało, było nie po drodze.
– Przekładało się to na relacje z innymi?
– W późniejszych latach prawie nie miałem kontaktu z Tomkiem. Pamiętam jednak wizytę u niego w Warszawie. To było przed przygotowywaną wspólnie z nim oraz Januszem Baryckim wystawą dla Muzeum Okręgowego w Rzeszowie.
Uderzyło mnie jego mieszkanie – zimne, martwe i bezosobowe – i Tomek, który nie potrafił powiedzieć: „Siadajcie, może zrobić wam coś do picia?”. Tak jakby druga strona niewiele go obchodziła. I wtedy pomyślałem: „Rany, przecież z Tomkiem nie da się już nawet porozmawiać nie tylko o muzyce, ale nawet o sprawach czysto praktycznych”.
Widzi nas, ale jakby nie poznaje
– Kiedy spotkał go Pan po raz ostatni?
– Kilka miesięcy przed jego samobójczą śmiercią. Pakowaliśmy w mieszkaniu Zdzisława obrazy, które przekazywał do muzeum. Patrzymy – nagle wchodzi Tomek. Idzie jak widmo. Widzi nas, ale jakby nie poznaje – ani „cześć”, ani „dzień dobry”. Nic. Po pewnym czasie wychodzi. Znowu mija nas bez słowa. To był dla mnie bardzo smutny obraz.
– Jego zachowanie wielu przypisuje dorastaniu wśród mrocznych dzieł Beksińskiego…
– Rzeczywiście, jego prace wisiały nie tylko w pracowni, ale w całym domu. Muszę przyznać, że jest wiele prac artysty o tak przytłaczającej, depresyjnej, a może nawet destrukcyjnej sile oddziaływania. Kiedyś zrobiłem bardzo dużą wystawę w Gdańsku. Jedną z sal nieopatrznie wypełniłem wyłącznie mrocznymi, czarno-białymi rysunkami z lat 60. Gdy już wisiały stwierdziłem: „Jak tu okropnie”. Obserwując zwiedzających, zauważyłem, że wszyscy jak najszybciej z tej sali wychodzili. Dało mi to do myślenia.
A jak młoda psychika sobie z tym radziła?! Może rzeczywiście byłoby lepiej, gdyby Beksiński wynajął sobie pracownię na drugim końcu Sanoka? Syn wtedy rzadko widziałby ojca, ale dom byłby stosunkowo czysty od emocji, które dominują w jego twórczości.
Obraz Beksińskiego, który miał być przestrogą
– Początkowo młody Beksiński chciał iść w ślady rodzica?
– Nawet kiedyś pokazał mi jeden z obrazów. Niewprawne oko mogłoby uznać, że autorem był jego ojciec. Zdzisław odradzał synowi tę drogę. Jednak gdyby Tomkowi rzeczywiście na tym zależało, to myślę, że by mu nie przeszkodził.
- PRZECZYTAJ TEŻ: Pomnik Baby Yody w Rzeszowie? Tak „ochrzcili” go internauci
– Tomek miał kilka obrazów ojca.
– Wyjątkowy jest na pewno obraz przedstawiający kobietę – węża, bohaterkę ulubionego filmu Tomka. Powstał na jego życzenie. I choć artysta nigdy nie tworzył na zlecenie, zrobił wyjątek. Kolejny namalował po jednej z prób samobójczych. Miał być przestrzeżeniem. Widzimy na nim balon z napisem „NEVER MORE” (nigdy więcej), w który wpatrują się dwa wilki. To obraz niezwykle przejmujący w sensie chłodu, pustki i obcości. Jest też dzieło, które wybrał sobie Tomek. Przedstawia skalne słupy, na których siedzą przy ognisku ludziki – potworki. Emanuje z niego wyobcowanie, pustka, samotność, potęgowane dogasaniem ognia. Nie da się zejść z tych słupów inaczej, niż w przepaść. Choć nie był namalowany pod dyktando Tomka, Zdzisław niezamierzenie zrobił obraz, który znakomicie pokazuje wnętrze jego syna.
Śladami rodziny Beksińskich
– W sanockim muzeum można obejrzeć nie tylko obrazy należące do Tomka, ale i podążyć jego śladami…
– Na ścieżce „Śladami rodziny Beksińskich” znajdziemy miejsce w którym kiedyś stał jego dom, szkołę do której chodził i cmentarz gdzie na grobowcu zapalane są coraz to nowe znicze. Wiele osób z Polski pyta nas jak tam trafić. Bardzo często są to wielbiciele audycji radiowych Tomka.
– Tomek nie chciał wyjeżdżać…
– Okres sanocki był dla Tomka najpiękniejszym w jego życiu. Miał fajne dzieciństwo. Otaczało go mnóstwo osób, które go kochały. W szkole odnosił sukcesy i był jedną z najważniejszych postaci.
Po części dzięki ojcu, który stawał się coraz bardziej znany, po części przez to, że miał dostęp do unikalnych płyt. Poza tym audycje muzyczne w przerwach lekcyjnych, uczyniły go rozpoznawalnym w całym liceum. Miał wokół siebie mnóstwo kolegów.
Tomek rozwiesił klepsydry, myślał, że to fajny kawał
– Pożegnał się jednak z nimi dość osobliwie…
– Wpadł na „genialny” pomysł, żeby nocą rozwiesić po Sanoku klepsydry z informacją o własnej śmierci. Następnego dnia w szkole – panika. Koleżanki płaczą, koledzy – zdenerwowani, nauczyciele i rodzice – załamani. Nikt nie wie, co się stało. Zgroza. Gdy prawda wyszła na jaw, wszyscy mieli do niego pretensje, czego on początkowo nie rozumiał. Myślał, że zrobił fajny kawał. Gdy mamy kolegów wytłumaczyły mu, jak to przeżyli, doszło do niego, że tak się nie robi tym, którzy go lubią i kochają. Wtedy zaczął przepraszać. Klepsydra jednak wisiała u niego na drzwiach w Warszawie aż do śmierci, jako swoiste trofeum.
– Tęsknił za Sanokiem?
– Do końca miał poczucie, że Sanok – raj utracony był taką oazą, do której mógł przynajmniej w myślach uciekać. Obwiniał rodziców za decyzję o przeprowadzce. A przecież w Warszawie stał się człowiekiem sukcesu: bardzo cenionym i lubianym tłumaczem, a przede wszystkim dziennikarzem muzycznym.
W Sanoku był gwiazdą małej grupy, tu stał się rozpoznawalny w całej Polsce. A jednak czuł się samotny, mniej ważny. Nie miały znaczenia dziesiątki listów, telefonów, czy laury wdzięczności za świetne audycje.
Samobójcze próby Tomka Beksińskiego
– Rodzinne miasto nie do końca musiało być rajem, skoro to właśnie tu po raz pierwszy targnął się na życie?
– Będąc jeszcze w liceum Tomek chciał się otruć. Puścił gaz, ale nie wiedział, że przewód kominowy z jego pokoju jest połączony ciągiem z innym miejscem, gdzie Beksiński palił różne rzeczy. Rozległ się wielki huk. Na szczęście ani komina nie zniszczyło, ani nic się nie zapaliło. To był szok dla całej rodziny, bo nikomu do głowy by nie przyszło, że Tomek ma tego typu inklinacje.
Do kolejnych prób samobójczych doszło już w Warszawie. Tam znów chciał zatruć się gazem. Tym razem wybuch spowodował większe zniszczenia, a Tomek wyszedł z tego z poranionymi plecami i łokciem. Następna była próba zatrucia lekami. Lekarzom udało się go uratować.
– Innym razem to śmierć zakpiła sobie z Tomka?
– Kiedy ocalał w katastrofie lotniczej w Białobrzegach w 1988 r… Jak na złość, bo miałby „z głowy” samobójstwo. Z drugiej strony Tomek wcale nie godził się na to, że miałby zginąć w wypadku, on chciał sam wybrać śmierć. Gdy pasażerowie uciekli z rozbitego samolotu został w nim jako jedyny. Próbował pomóc zakleszczonej kobiecie, ale sam nie dał rady. Gdyby uznał wtedy, że to jest świetny moment, żeby odejść z tego świata to by z nią został, a on widząc, że nic nie poradzi, uciekł z samolotu.
Tomek obraził się na świat, który stawał się coraz gorszy
– Ostatnią próbę samobójczą zaplanował perfekcyjnie…
– Zdumiewające, że wybrał wigilię. Choć myślę, że nie było to planowanie symboliczne związane ze świętami. Chodziło, żeby nie dożyć tego momentu, na który wtedy wszyscy czekali, czyli 2000 roku. Tomek obraził się na świat, który stawał się coraz gorszy, coraz bardziej nie jego.
Święta były też dobrym momentem od strony strategicznej. Nie szedł do pracy, więc nikt nie sprawdzał, ani nie dzwonił, co się z nim dzieje. Miał też plan, jak oszukać ojca, który mógłby go odratować, tak jak to było poprzednio.
– Jaki?
– Przyszedł do niego z wypisem filmów, które ma mu nagrać. Oznajmił przy tym, by dał mu święty spokój, bo jest zmęczony i musi odpocząć: „Nie dzwoń, nie pukaj, nie przyłaź”. Tak mniej więcej wyglądała ich ostatnia rozmowa. Zdzisław był uspokojony.
Późnym wieczorem zadzwoniła jednak Anja Orthodox, alarmując, że rozmawiała z Tomkiem, który dziwnie się zachowywał. Prosiła, by sprawdzić, co z nim. Okazało się jednak, że nie ma zapasowego klucza do mieszkania Tomka, a Zdzisław miał przykre doświadczenia, jeśli chodzi o włamywanie się do mieszkania syna, który później bluzgał na niego przy wszystkich mieszkańcach. „Iść nie iść?!”, „Pukać?!”, „Wyważać drzwi?!” „A może znowuż oni przesadzają – wiadomo, że Tomek ma różne nastroje”. To był horror Zdzisława tej nocy.
Gdy następnego dnia znalazł klucz, który zapewne Tomek wrzucił na dno donicy, poszedł do syna. Gdy wszedł, okazało się że już nie żyje…
- ZOBACZ TAKŻE: Henryk Jaskuła zakończył ostatni rejs
– Relacje Tomka z ojcem były niecodzienne… Grzebałkowska napisała: „Zdzisław Beksiński nigdy nie uderzy swojego syna. Zdzisław Beksiński nigdy nie przytuli swojego syna”…
– Grzebałkowska cytuje tutaj Beksińskiego, ale nie do końca można to tak ująć. Rzeczywiście on nie uderzyłby, ani Tomka, ani nikogo innego. Czy go nie przytulił? Miał jakiś wstręt biologiczny – fobię do małych dzieci. To trudno zrozumieć, kiedy samemu się tego nie ma. Patrząc jednak na zdjęcia, jak Zdzisław bawi się z Tomkiem, nie widać odepchnięcia przez ojca.
Myślę, że Tomek, do końca miał poczucie, że Zdzisław go kochał. Gdy artysta rozmawiał ze mną po śmierci syna, robił sobie wyrzuty. Mówił mi: „Może ja rzeczywiście tego Tomka, tak jak inni ojcowie nie przytulałem? Ale on przecież wiedział, że ja jestem i że go kocham”.
Zerknąłem na Beksińskiego, cały się trząsł
– Zdzisław bardzo przeżył śmierć syna, ale na jego pogrzebie „trząsł się ze śmiechu”. Dlaczego?
– Tomek zażyczył sobie świeckiego pogrzebu. Pierwsza ceremonia odbyła się w Warszawie, druga w Sanoku. Tam właśnie, któryś z kolegów sprowadził gdzieś z Polski mistrza ceremonii. O wyznaczonej godzinie wszyscy czekają. Kaplica pełna, ale nie ma celebransa. Chyba 15 minut minęło, nagle robi się jakiś szum. Wszyscy się odwracają, w wejściu rozstępują i… wchodzi ktoś, na widok którego ja, moi koledzy, ale i Zdzisław, natychmiast pochowaliśmy głowy i ryknęliśmy cichym śmiechem, którego nie mogliśmy opanować.
Patrzymy – nadchodzi facet o ubiorze coś między biskupem, a rektorem. Strój jeszcze byłby do wybaczenia gdyby to nie było takie „wejście smoka”, że ziemia musi się rozstąpić, bo nadchodzi wielki bohater. Ta urna z prochami to jest nic. Komizm tego ubrania i pozy był tak niewiarygodny, że nie wiedzieliśmy, na kogo patrzeć – najlepiej w podłogę.
Gdy zerknąłem na Beksińskiego, który siedział pochylony, to cały się trząsł. W tej tragicznej sytuacji mieliśmy scenę jak z Monthy Pythona. Jakby Tomek, który był fanem tych filmów, wyreżyserował sobie takie widowisko.
Potem przemowa – długi, świetnie akcentowany stek bzdur okraszony zestawieniami Seneki z Marylą Rodowicz. Niesłychanie trudno mu było nadać temu jakiś sens. Bo sensem byłoby odwołanie się do wiary i do życia wiecznego, a Tomek sobie tego nie życzył.
Pogrzeb przepleciony był też kilkoma pięknymi, poważnymi przemówieniami kolegów Tomka. I tu była dokładnie odwrotna reakcja. Beksiński miał łzy w oczach. Zakrywał sobie twarz, by nikt nie widział, że łka, a jego postać jest rozedrgana. W jednym momencie taki straszny kontrast. Tego dnia Beksiński do mnie zadzwonił. Widać było, że jest mu niezręcznie. Mówi: „Panie Wiesławie, chyba nie było tak najgorzej?”. „Nie panie Zdzisławie. Dobrze było. Myślę, że Tomek byłby zadowolony” – odpowiedziałem. I tak obeszliśmy temat, nie wchodząc w szczegóły.
Wciąż mówimy o nim Tomek
– Syn Zdzisława miałby dziś ponad 60 lat, ale wciąż mówimy o nim Tomek…
– W audycjach radiowych przedstawiał się Tomasz Beksiński. Jamesa Bonda też tłumaczył Tomasz Beksiński. Tak sobie myślę, czy ten Tomek nie został jednak dlatego, że jest tak dużo wywiadów z jego ojcem. A on nie mówił inaczej, jak Tomek.
– Jednym z ostatnich życzeń młodego Beksińskiego było, by należące do niego obrazy trafiły do Sanoka.
– A mógł rozdać je znajomym. Myślę, że przez to, że obrazy zawisły w muzeum przy jego nazwisku spełniło się marzenie symbolicznego powrotu do Sanoka. Miejsca, gdzie był szczęśliwy…
_____
Tomasz Beksiński (ur. 26.11.1958 r., zm. 24.12.1999 r.). Urodzony w Sanoku popularny dziennikarz muzyczny i prezenter radiowy (pracował m.in. w radiowej Trójce i magazynie „Tylko Rock”) oraz tłumacz języka angielskiego (tłumaczył m.in. teksty do filmów Monthy Pythona, produkcji o Bondzie oraz teksty piosenek). Syn artysty Zdzisława Beksińskiego. Dorosłe życie spędził w Warszawie, gdzie w wieku 41 lat popełnił samobójstwo.