Jak przy pomocy plastikowych krzesełek stworzyć wodospad? Po co filmowe trupy karmiono lodami? Dlaczego uciekające przed pożarem dzieci, dusiły się ze śmiechu? Podczas kręcenia „Ogniem i mieczem” ekipa Jerzego Hoffmana nie szczędziła na pomysłowości…
Aż 11 lat czekał Jerzy Hoffman na dokończenie swojej filmowej trylogii. Dopiero w 1997 r., bez oglądania się na względy polityczne, udało się zebrać niebagatelny budżet 8 milionów dolarów i zacząć prace nad „Ogniem i mieczem”. Wiadomo było, że reżysera nie zadowolą półśrodki, a sienkiewiczowskie dzieło zostanie zrealizowane z rozmachem.
Aktorzy prześcigali się, by wziąć udział w produkcji.
– Każdy chciał u niego zagrać nawet ściętą głowę. Dlaczego? Bo wszyscy byli przekonani, że znowu powstanie film, który wejdzie do kanonu, który przez najbliższe 50 lat będzie pokazywany w telewizji w każde święta – mówił Aleksander Pociej, ekranowy kniaź Andrzej Kurcewicz. – Różne gwiazdy u Jurka grały, o których wiem, jak potrafią się zachować, ale każda z nich miała świadomość, że nie z Jurkiem takie numery – opierdoli z góry do dołu. Dlatego nie było żadnych fochów. Wszyscy grzecznie robili, co im kazał.
Żebrowski dobrze wyglądał na koniu
Gwiazd było co niemiara. W Jana Skrzetuskiego wcielił się Michał Żebrowski.
– Potrzebowałem aktora postawnego, sprawnego fizycznie, który dobrze wyglądałby na koniu. Michał te warunki spełniał. Poza tym zaiskrzyło między nim, a Izabellą Scorupco – wyjaśniał reżyser w książce „Jerzy Hoffman Po mnie choćby potop”.
25-letni aktor mocno przyłożył się do swojej roli. – Michał wiedział, że czytelniczki Sienkiewicza kochały raczej Bohuna, nie Skrzetuskiego i bał się, że podobnie będzie w filmie. Zwłaszcza, że zobaczył, że Sasza jest świetny – oceniał reżyser.
Wspomnianego Saszę, czyli Aleksandra Domogarowa wypatrzyła w rosyjskim serialu, żona Hoffmana – Walentyna.
– Pan Hoffman zadzwonił z zaproszeniem do Warszawy: Powinieneś przyjechać, musimy się obwąchać. Byłem w szoku, ale pojechałem natychmiast, to znaczy próbowałem, gdyż za pierwszym razem nie udało mi się opuścić kraju. Zapomniałem, czy nie wiedziałem o takim drobiazgu, jak wiza, więc zawrócili mnie z lotniska – opowiadał przyszły odtwórca Bohuna.
– Gdy w końcu dotarłem do Warszawy, Pan Jerzy zrobił próbę. Właściwie tylko spojrzał na mnie i powiedział: „Wystarczy.” To wszystko i… poszedł sobie, po drodze ciskając papierosem o ziemię. Nie wiedziałem, co się dzieje, siedziałem i zastanawiałem się, co ja tu właściwie robię. Jakie wszystko? O co chodzi? Gdzie ja przyjechałem? Wracam do domu! Pół godziny później udzielałem pierwszego wywiadu, w którym dziennikarz zapytał mnie, co mogę powiedzieć o roli Bohuna.
– Sasza trochę się martwił o to, jak zostanie przyjęty przez polskich kolegów. Gdy przekonał się, że go zaakceptowali, poczuł się komfortowo. Tylko koniarze dali mu popalić. Był przekonany, że świetnie jeździ konno, ale podczas trzytygodniowego kursu przed zdjęciami nieco zmienił zdanie – wspominał reżyser.
„Bracie, aleś ty wysoki”
Wiktor Zborowski zaklepał sobie swoją rolę dużo wcześniej.
– 10 lat temu, gdy Hoffman robił pierwsze przymiarki do „Ogniem i mieczem”, zadeklarowałem, że przyjdę na próbne zdjęcia do roli Podbipięty – wspominał aktor. – Hoffman popatrzył na mnie i powiedział tylko: „Bracie, aleś ty wysoki”. I po 10 latach zaproponował mi tę rolę.
Do obsady dołączyli też m.in. Krzysztof Kowalewski, Zbigniew Zamachowski i Wojciech Malajkat, którego zatrudniono po tym, jak roli Rzędziana odmówił Cezary Pazura. Oczywiście nie mogło zabraknąć również Daniela Olbrychskiego, który wziął udział we wszystkich częściach trylogii.
– Początkowo miał zagrać w „Ogniem i mieczem” księcia Jeremiego, ale stwierdził, że do tej roli jest za stary i stanęło na Tuhaj-beju – tłumaczył Hoffman.
W jednym z wywiadów aktor stwierdził, że wcieliłby się nawet konia Tuhaj-beja, byle tylko wystąpić w tym filmie.
„W XVII w. takich używano, więc i ty musisz”
U Hoffmana na planie, nie było zmiłuj, o czym aktorzy przekonywali się na własnej skórze. Jednym z mniej miłych wspomnień odtwórców Wołodyjowskiego i Bohuna był pojedynek, którego podczas którego musieli wejść do zimnego jeziora. Był chłodny kwietniowy dzień… Jak tylko mogli odwlekali tę chwilę, jednak w końcu musieli zacisnąć zęby i znaleźć się w wodzie.
– Gdyby mieli tak stać i machać szablami, byłoby pół biedy. Jednakże, aby pojedynek wyglądał bardziej dramatycznie, musieli zewrzeć się w „braterskim” uścisku, w efekcie czego obaj wylądowali w wodzie – opowiadał w swojej książce Krzysztof Łukaszewicz, asystent reżysera.
Humor dzielnym aktorom poprawiły ciepłe ręczniki i… butelka „rozgrzewki”.
Gorzej miał Michał Żebrowski, który w takim zimnym jeziorze musiał spędzić całą noc. W jej przetrwaniu pomogła mu pianka od kaskaderów, zamieniona w mini saunę przyczepa i solidne wyposażenie jej barku.
Temperatura nie była jedynym problemem aktora, który musiał całkiem zanurzyć się pod wodą mając do dyspozycji tylko wystającą słomkę. Gdy odtwórca Skrzetuskiego stwierdził, że nie da się przez nią oddychać, usłyszał od reżysera: – Da się, da. W XVII wieku takich używano, więc i ty musisz – stwierdził krótko.
Jakby trudności było mało, okazało się, że skradziono manekin kozackiego trupa, za którą Skrzetuski miał ukrywać się w wodzie. Aktor dostał naprędce skonstruowaną kukłę.
Granie najsilniejszego człowieka jest… męczące
Główny bohater miał oczywiście wiele innych okazji do poświęceń. Ot choćby w scenie, gdzie opycha się baranimi kośćmi. Na początku, przy dwóch pierwszych dublach robił to z wielkim apetytem, o co zadbał Hoffman zakazując aktorowi jeść kolacji. Gdy jednak trzeba było powtórzyć ujęcie kolejne 4 razy, już nie było tak dobrze.
– Przy jedzeniu przestał przełykać, bo ileż można, napychał tylko do granic możliwości usta. I gdy usłyszał upragnione „stop”, natychmiast wszystko wypluwał – czytamy w książce „Sto dni Hoffmana”.
Powody do narzekania miał też Wiktor Zborowski, którego rynsztunek ważył ok. 30 kg! – Momentami jestem strasznie zmęczony graniem najsilniejszego człowieka, ciągle muszę coś dźwigać – żalił się aktor.
Pełne ręce roboty na planie mieli oczywiście kaskaderzy. Już pierwszego dnia zdjęciowego solidnie sponiewierano dublera Saszy Domagarowa. Zagrał on rannego Bohuna, wiezionego w „kołysce” zawieszonej pomiędzy dwoma końmi. Mężczyzna nie ustrzegł się końskich kopniaków… (gdy nie było Domagarowa, w dalekich planach Bohuna dublowała też ucharakteryzowana dziewczyna). Normalką były skręcenia, zwichnięcia czy potłuczenia.
– Patrzyłem na nich z podziwem. Oto młode chłopaki wsiadają na koń i nie wiedzą, czy po upadku podniosą się ze złamaną ręką czy nogą, czy może pędzący z tyłu koń zmiażdży im kopytami klatkę piersiową – wspominał Krzysztof Łukaszewicz.
Dostawało się nawet statystom. Np. na jednego z nich, podczas scen militarnych, spadła żelazna lufa. Na szczęście nie uderzyła go w głowę, a w ramię.
Końskie zdrowie do koni
Także współpraca z końmi, których na planie była ogromna liczba, bywała problematyczna. Zazwyczaj dawały się we znaki pojedyncze osobniki. Tak jak w scenie, w której trzeba było nakręcić zbliżenie Skrzetuskiego, siedzącego na swoim wierzchowcu. Zwierzę, widząc, że towarzyszące mu we wcześniej scenie konie, są odprowadzane do stajni, postanowił do nich dołączyć. Czterech mężczyzn musiało go trzymać, by można było skończyć ujęcie.
Nie lepiej było podczas wieszania przez ludzi Bohuna, pana Pleśniewskiego. Według planu, koń na którym siedział stary Kozak ze stryczkiem na szyi, miał uciec spod niego spłoszony. A koń co?
– Uderzony batem przez esauła leniwie wychodzi spod wisielca i nieodmiennie staje sobie w środku kadru zasłaniając i Bohuna, i esauła, i resztę semenów; w dodatku, jakby zupełnie nie czując grozy i powagi sceny, zabiera się flegmatycznie do skubania trawy – relacjonował asystent reżysera. Trzeba było szukać innego rumaka.
Dużo lepiej wierzchowce radziły sobie w scenach militarnych, jak choćby starciu piechoty z husarią. Okazuje się, że nagranie takiej widowiskowej bitwy bez „ofiar” nie jest takie trudne. – Otóż piechotę ustawia się w rzędach, po 7-9 osób. Rzędy są oddalone od siebie o jakieś 2 metry. […] Kiedy już piechota jest ustawiona, naprzeciw niej ustawia się po dwóch, trzech jeźdźców, w ten sposób by wjeżdżali w wolną przestrzeń pomiędzy rzędy pieszych – czytamy w „100 dniach Hoffmana”.
Kozacy niczym misie polarne
Oczywiście nie na wszystko znajdowały się sprawdzone patenty, więc ekipa musiała improwizować. Na przykład przy stworzeniu efektu wodospadu nad wjazdem do jaskini Horpyny. Woda, którą lali z góry strażacy w niczym nie przypominała malowniczych kaskad. W końcu pojawił się pomysł, by zawiesić na skale 7 plastikowych krzesełek. Woda odbijała się od wygięć ich siedzeń tworząc zamierzony efekt.
A jak Zagłoba miał rozbić na głowie pokaźny kielich nie robiąc sobie przy tym krzywdy? Miał specjalne egzemplarze. – Żebyś się tylko nie pomylił. Ten dla ciebie jest z cukru, nie chwyć tego obok, szklanego, bo łeb sobie rozbijesz – upominał Krzysztofa Kowalewskiego reżyser.
Problem pojawił się też podczas nagrywania jednej ze scen w zimnej stodole. Temperatura był tak niska, że z ust leciała para. A pech chciał, że w ujęciu znajdował się trup, z którego ust nie mogły wydobywać się żadne obłoczki. Delikwenta nakarmiono więc… lodami.
Zimno towarzyszyło aktorom dość często. M.in. podczas nagrywania scen na kozackim majdanie. Stojący na mrozie, rozsierdzeni wojacy pod cienkimi koszulami przezornie zakładali współczesne swetry i podkoszulki. Te jednak czasem wystawały, co wzbudzało irytację szefa kostiumerów.
– Jak oni wyglądają! Stoją opatuleni jak misie polarne. Jakbyśmy robili film o Sybirakach! Kozacy na Siczy powinni mieć gołe ręce, niektórzy powinni być rozebrani do pasa, a ci zapięci pod samą szyję! – złorzeczył.
Problem z opanowaniem statystów był dość powszechny. Podobnie było w scenie pożaru Rozłogów, gdzie na tle ognia uciekały kobiety z dziećmi. Choć płomienie były prawdziwe, dla najmłodszych była to super zabawa. Wiele dzieci dusiło się ze śmiechu a nawet machało do swoich rodziców, obecnych na planie. Gromkie „Nie śmiać się! Płakać!” z megafonu nie robiło na nich wrażenia.
Fotka z ustrzelonym Podbipiętą
Na planie, na pozór proste zadania okazywały się trudne, a nawet profesjonalni aktorzy miewali problemy. Jak odtwórca Barabasza, który zamiast żegnać się po prawosławnemu, w każdym kolejnym dublu robił to po katolicku. Aby ułatwić mu to zadanie, pół ekipy stojącej za kamerą w odpowiednim momencie zamaszyście żegnało się z prawa na lewo.
Z kolei proste ujęcie miecza Podbipięty przecinającego łańcuch podtrzymujący świecznik kręcono… aż 1,5 godziny. Wszystko, by uzyskać efekt iskry na łańcuchu.
Jeszcze dłużej, bo całą noc zajęło ścinanie przez wspomnianego bohatera trzech głów jednocześnie. Trudno było jednak o zadowalający wynik końcowy. A to wyglądało jakby głowy zdmuchnął wiatr, a to nie pojawiła się krew…
Podobnie było z efektowną sceną śmierci Podbipięty. Grającego go Wiktora Zborowskiego ubrano w specjalny gorset z ułożonymi pionowo strzałami, które w odpowiednim momencie szybko się podnosiły, dając efekt wbijających się strzał. Trudność stanowiło zakamuflowanie wcięć w koszuli, którymi miały się wydostać. Ponadto kolejne strzały puszczane na specjalnych żyłkach nie chciały wbić się w korpus bohatera…
Wysiłek się jednak opłacił, a po ukończeniu tych scen Zborowski nie mógł się opędzić od kolegów z ekipy. Każdy chciał mieć zdjęcie z Podbipiętą nafaszerowanym strzałami. Popularnością mogła konkurować z nim tylko oblegana – głównie przez panów, Izabella Scorupco.
„Co to jest?! Jakaś czeska piosenka?”
Ważne były jednak nie tylko efektowne zdjęcia ale i poruszająca muzyka do filmu. Hoffman postawił na współpracę z Krzesimirem Dębskim. Za radą małżonki.
– Nie znała mnie osobiście. Ciężko już chorowała. Po zakończeniu zdjęć podczas bankietu, zostałem wezwany przed jej oblicze. Była wymizerowana, właśnie wyszła ze szpitala – wspominał kompozytor. Pani Wala kazała mu się nachylić: – Jak spier…lisz tę muzykę, to ci… jaja urwę – szepnęła mu do ucha.
Humoru nie poprawił mu w późniejszym czasie sam Hoffman, który po wysłuchaniu demo „Dumki na dwa serca” zapytał: – Co to jest?! Jakaś czeska piosenka?.
I choć ten utwór nie wszedł do produkcji – istniał tylko w stacjach radiowych, Krzesimir Dębski obronił się poruszającą muzyką do filmu.
– No widzisz, chcieliśmy cię wypierniczyć, ale nie było czasu – powiedział mu po premierze Hoffman. – I dobrze, bo taka niespodzianka, ładnie to wszystko ułożyłeś.
Chyba wziął przykład z reżysera…
Źródła informacji: Krzysztof Łukaszewicz „Sto dni Hoffmana”; Marta Sztokfisz „Jerzy Hoffman. Gorące serce”; Jacek Szczerba „Jerzy Hoffman. Po mnie choćby >>Potop<<”; filmweb.pl