Mimo, że ona pochodziła z Dynowa, a on z Sanoka, ich drogi skrzyżowały się dopiero w Krakowie, gdzie wynajmowali pokoje na tej samej stancji. Zofia Stankiewiczówna – wybranka Zdzisława Beksińskiego – okazała się wspaniałą partnerką, oddaną żoną i… muzą. A jaka była dla przyjaciół?
- Przypominamy rozmowę z przyjaciółką Zofii Beksińskiej, JANINĄ LEWANDOWSKĄ (zm. w 2023 r.), dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku w latach 1968-1970. Wywiad ukazał się na łamach „Super Nowości” w marcu 2020 r.
– Czy Zofia Beksińska lubiła świętować szczególne okazje?
– Urodzin raczej nie. Zapewne dlatego że w południowo – wschodniej Polsce w przeciwieństwie np. do Wielkopolski skąd pochodził mój maż, celebruje się raczej imieniny. Te, Zosia obchodziła, choć skromnie. Pamiętam, że piekła wtedy sernik a ja zawsze kupowałam jej konwalie.
– Gdy ją Pani poznała, była już Beksińską czy jeszcze Stankiewiczówną?
– Beksińskich poznałam w 1962 r. gdy wróciłam do Sanoka ze swoim mężem. Wiedziałam, że Zdzisław jest wybitnym fotografikiem, początkującym malarzem no i koniecznie chcieliśmy go poznać. Kiedyś, mój mąż podszedł do niego, wracającego z fabryki Autosanu, gdzie pracował w biurze projektowym i zapytał o możliwość odwiedzin, a on się zgodził.
– I jak było?
– Beksińscy mieszkali w dużym domu, położonym w pięknym, trochę tajemniczym ogrodzie. Był jesienny wieczór… Także pracownia gdzie nas zaproszono była dość niezwykła. Nie taka jak u innych malarzy, gdzie panuje artystyczny nieład. Tu wszystko było w idealnym porządku. W pewnym momencie zza drzwi wyszła młoda kobieta o ciekawej, niebanalnej urodzie. Wysoka, szczupła. Zaczęła się nasza rozmowa, w której pierwsze skrzypce oczywiście wiódł Beksiński. Był człowiekiem świetnie orientującym się we wszystkich dziedzinach artystycznych. Zosia też z nami rozmawiała, ale zawsze starała się – jak w całym swoim życiu – być nie powiem że w cieniu, ale tak pół kroku za mężem. On był najważniejszy. I to był jej wybór. Nigdy nie była męczennicą!
Wszystko robili razem
– Tworzyli udany związek?
– Zosia kochała swojego męża i on kochał ją. Kiedy chorowała w młodości na gruźlicę, a była delikatna jeśli chodzi o wygląd fizyczny, ktoś przysłał jej zza granicy zastrzyki wzmacniające. Powiedziała do mnie wtedy: „Wiesz, sama nie będę tego używać – podzielę się ze Zdziskiem, On też nie jest w dobrej kondycji”. Beksiński z kolei mówił mi czasami: „No wiesz, nie zrobię tego, bo Zosia byłaby niezadowolona” albo „Zosia by tego nie chciała”. Zawsze liczył się z jej zdaniem. Wszystko robili razem.
– Jednak to na niej spoczął ciężar opieki nad domem, nie podjęła pracy zawodowej…
– Warto przypomnieć, że skończyła romanistykę i nawet udzielała lekcji. Jednak kto w tamtych czasach w Sanoku chciał się uczyć francuskiego? Nie było tego języka w szkole – Zosia mogła dawać tylko prywatne korepetycje. Zajęła się więc domem, gdzie żyli bardzo skromnie. Zresztą ten skromny styl życia został im do końca. Gdy odwiedzałam ich w Warszawie wciąż były u nich naczynia z Sanoka. Niczego nie wymieniali. Nie dlatego, że nie było ich stać – Beksiński był już wtedy znanym malarzem. Nie mieli chęci zmiany, zamiłowania do blichtru, pędu do bogacenia się, co w tej chwili opanowało niektórych ludzi.
- PRZECZYTAJ TEŻ: Sanocki świat Zdzisława Beksińskiego…
– Sanockie czasy musiały być wyjątkowe…
– Zosia odbierała Sanok jako arkadię – szczególnie przyjemnie wspominała okres wczesnego małżeństwa, mimo że życie pod względem materialnym było bardzo ciężkie. Ona jednak nie narzekała – zapamiętałam ją zawsze jako pogodną, wesołą. Okazji do śmiechu zresztą nie brakowało. Bardzo często Beksiński lubił fotografować różne – jak nazywałam to – przebieranki. Oprócz mnie przychodziła do nich też nasza znajoma Jadzia Malinowska, historyczka sztuki z Muzeum Budownictwa Ludowego. Przebierałyśmy się wtedy w jakieś skóry, robiłyśmy żywe obrazy, a Zdzisław to fotografował. Bawiliśmy się świetnie. Beksiński uwielbiał czarny humor i lubił podbarwiać swoje opowieści. Robił to dowcipnie. Gdy jednak się zagalopował Zosia wznosiła oczy do nieba i mówiła: „Zdzisiu, Zdzisiu…”.
Spacery w ogrodzie
– Jakie jest najmilsze wspomnienie z związane z Zofią Beksińską?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Najmilsze były chyba chwile gdy przychodziłam do niej i szłyśmy do tego dzikiego ogrodu. Spacerowałyśmy, rozmawiałyśmy, piłyśmy wodę z sokiem… Nie było to jednak nic takiego. Zresztą w tamtych czasach ludzie nie mieli chyba tyle ekspresji, żeby o wszystkim opowiadać, żeby się wszystkim dzielić. Byli bardziej zahartowani.
– A zabawne chwile?
– Pamiętam pewna sytuację z 6-czy 7-letnim Tomkiem – już wtedy świadczyła o jego wyjątkowości. Spotkałyśmy się z Zosią w mieście. Rozmawiamy. Nagle zwróciłam się do Tomka, a on się nie odzywa. Zosia mówi: „wiesz co, on jest zajęty”. Po chwili chłopiec odwraca się: „ja z panią nie mogłem rozmawiać, bo przegrywałem. To znaczy mam tutaj w buzi szpulę i przegrywałem na drugi magnetofon. Dlatego nie mogłem mówić.”
– Prawdziwą próbą dla przyjaźni stała się pewnie przeprowadzka Zofii do Warszawy
– Było to trudne, ale wiedziałam że konieczne. Jednak cały czas utrzymywałyśmy kontakt: pisałyśmy kartki, rozmawiałyśmy telefonicznie. Gdy jeździłam do lekarza do Warszawy zawsze u nich bywałam – kiedyś spędziłam tam cały tydzień. Zosia na początku niechętnym okiem patrzyła na Warszawę, ale później była zadowolona. Jednak komplikacje z Tomkiem a potem choroba mocno ją zgnębiły. Próby samobójcze syna były dla Beksińskich ogromną tragedią. Pamiętam zresztą jak przyjeżdżali do Sanoka w latach 80., 90. Dzwonili do niego sprawdzić czy odbiera, czy jest w domu, co się z nim dzieje.
„…my się już widzimy chyba ostatni raz…”
– Zofia swoje życie bezwarunkowo poświęciła dwóm mężczyznom: synowi i mężowi, co nie było łatwe. Czy choć przed przyjaciółką zdarzało się jej skarżyć na los?
– Nigdy! A znałam ją do śmierci. Owszem – bardzo bolało ją zachowanie Tomka. To był straszny krzyż. Z mężem jednak wszystko było idealnie. Nigdy nic złego o nim nie powiedziała – nawet, że była na niego zdenerwowana. Ona go podziwiała, kochała. Wiem, że wychodzi z tego obraz bardzo wyidealizowany, zapewne trudny do zrozumienia przez dzisiejsze kobiety, ale nic na to nie poradzę. Tak ja to widziałam.
- POLECAMY: Ostatnia wigilia Tomka Beksińskiego
– A czy Pani miała w niej dobrego słuchacza?
– Tak – szczególnie po śmierci męża bardzo mi pomogła. Często rozmawiałam z nią w ogrodzie. Mogłam powiedzieć jej wiele. Ona to rozumiała. Nie starała się jednak pocieszać, nie dawała jakichś rad, jak to teraz się robi po babsku: „zrób to, tamto”, albo „odpuść sobie”. Tego nie było. Słyszałam: „no trudno, widzisz… tak się stało”.
– Jak wyglądało wasze ostatnie spotkanie?
– To było 1,5 lub 2 lata przed jej śmiercią. Zatrzymali się jak zwykle w sanockim Hotelu Jagiellońskim, żeby widzieć z okna dawny ogród i miejsce, gdzie stał ich dom. Po naszym spotkaniu Zosia wyszła ze mną do drzwi wejściowych hotelu. Pamiętam – były tam takie dwie kolumienki. O jedną się oparła. Była zrezygnowana i pogodzona z losem. Powiedziała wtedy ze smutkiem: „Wiesz Jasiu, my się już widzimy chyba ostatni raz…”
Rozmawiała Aneta Jamroży