Rozmowa z MARKIEM ŁUKOMSKIM, trenerem Muszynianki Domelo Sokoła Łańcut
KOSZYKÓWKA. ORLEN BASKET LIGA
– Co było główną przyczyną spadku klubu z ekstraklasy w tym sezonie?
– Całokształt, splot wszystkich wydarzeń, które w tym sezonie miały miejsce w naszej drużynie. Myślę, że to spowodowało, że byliśmy najgorszą drużyną w sezonie. Trzeba też powiedzieć, że spadliśmy z dużą stratą do pozostałych zespołów. Wygląda więc na to, że spadła najsłabsza drużyna, w dodatku zasłużenie.
– Ta drużyna przed sezonem nie wyglądała jednak na aż taką słabą, przynajmniej patrząc na papierze…
– Skład nie wydawał się słaby. Co więcej, my budowaliśmy ten skład pod takim kątem, żeby utrzymać się w podobnym stylu jak rok wcześniej. Na spokojnie i nie musieć walczyć do ostatniej kolejki. Okazało się natomiast, że same nazwiska, które można na papierze faktycznie wyglądały na lepsze, nie spowodowały tego, że byliśmy lepszą drużyną.
– Trzon drużyny z zeszłego drużyny został jednak zachowany, było tylko parę uzupełnień, co powinno być atutem.
– Tak, był Corey Sanders i Adam Kemp, od tego zaczęliśmy budowanie składu. Zostali też Marcin Nowakowski, Filip Struski czy Mateusz Szczypiński. Liczyliśmy więc na to, że to będzie nasz duży atut. Niestety okazało się, że część zawodników nie wywiązała się z ról, do których została zobligowana.
– Patrząc z perspektywy na ilość zawodników, jaka przewinęła się przez zespół w tym sezonie, to można by z tego zbudować dwie drużyny. Może zatem błędem były również zbyt częste roszady w składzie?
– Oczywiście, że tak. Myślę jednak, że trzeba rozgraniczyć pewne rzeczy i zauważyć, dlaczego niektóre z tych roszad miały miejsce. Część roszad wynikała z tego, że pewne rzeczy chcieliśmy poprawić, ale część była wymuszona. Można każdą zmianę, na każdej pozycji rozłożyć na czynniki pierwsze, zaczynając od naszego lidera, który miał prowadzić grę Sokoła, Corey’a Sandersa. Jego odejście nie było naszym zamiarem, wynikało to z jego zawieszenia. Zmusiło nas to do szukania zawodnika na jego miejsce, a szukanie „jedynki” w trakcie sezonu już zwiastowało, że kolejne miesiące będą ciężkie. W dodatku byliśmy wtedy w sytuacji, że od początku ten sezon nie zaczął się dla nas dobrze i się nie układał tak, jakbyśmy tego chcieli. Kolejnym zawodnikiem jest Janis Berzins, który sam postanowił odejść, widząc, że ściągnęliśmy nowego zawodnika. To też była sytuacja, kiedy to zawodnik chciał się z nami rozstać, a nie my z nim. Biram Faye nabawił się dłuższej kontuzji, do tego dołączyły jeszcze problemy rodzinne i ostatecznie też chciał opuścić zespół. Gdyby więc tak każdy transfer rozłożyć na czynniki pierwsze, to też ta perspektywa się nieco zmieni. Nie wynikały one tylko i wyłącznie z tego, że my chcieliśmy te transfery robić, po prostu często zmuszała nas do tego sytuacja w jakiej się znaleźliśmy.
– Czy w trakcie sezonu pojawiło się zwątpienie i myśli, że jednak będzie bardzo ciężko się utrzymać? Czy jednak do końca była wiara, że to się wciąż uda?
– Wiara była do końca, chociaż oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z tego jak ciężkie zadanie nas czeka. W pewnym momencie, w kontekście wspomnianych wcześniej transferów, mieliśmy jakby zupełnie nową drużynę, która musiała przystąpić do drugiej części rozgrywek. Wciąż nie oszczędzały nas jednak urazy i często nie mogliśmy trenować 5 na 5. W takim wypadku nie wiedzieliśmy, czy niektóre założenia na różne sytuacje będą później funkcjonowały. Takie rzeczy nie raz wychodziły dopiero w czasie meczu, gdzie faktycznie mieliśmy 5 na 5. Te spotkania często były dla nas poligonem doświadczalnym. Pamiętam, że np. w meczu z Lublinem próbowaliśmy zagrać tak, żeby Ike Nwamu był na pozycji 1, a Terrell Gomez na pozycji 2. Okazało się to jednak zupełnie nietrafionym pomysłem, jednak na treningu było nam bardzo ciężko to zweryfikować. Na pewno nie pomogła nam też kontuzja naszego lidera Tylera Cheesa. Przez to musieliśmy dokonać kolejnych wymuszonych roszad i zakontraktowaliśmy na transfer medyczny Delano Spencera. On jednak nie przyjechał w jakiejś rewelacyjnej formie i nie poradził sobie z zastąpieniem Tylera. Tak więc te zmiany były jednym z wielu czynników, które złożyły się na to, że ostatecznie nie udało się osiągnąć celu. Tych czynników było tak dużo, że można by było napisać książkę, a nie próbować ująć to w jednym wywiadzie…
– Była jednak nadzieja na utrzymanie, mimo tych wszystkich problemów. Patrząc na wyniki meczów widać, że wśród tych przegranych, często gra była na styku do samego końca, a ostateczny wynik różnił się pojedynczymi punktami…
– To prawda, np. w Warszawie w konfrontacji z Dzikami dużo zepsuł nam błąd sędziów. Odgwizdali wtedy błąd Adama Kempa, podczas gdy legalnie zablokował on zawodnika. Był to jeden z tych meczów, który mógł nam dać taki pozytywny bodziec do lepszej gry w dalszej części sezonu. Niestety tamto spotkanie nas jeszcze bardziej zdołowało, podminowało i odebrało pewność siebie. Patrząc tak globalnie, to tych czynników było bardzo wiele, ale one wszystkie razem złożyły się na to, że rozstajemy się z najwyższą klasą rozgrywkową.
– Porównując do zeszłego sezonu, czego najbardziej zabrakło tym razem, żeby zapewnić sobie utrzymanie?
– Ogólnie to sądzę, że zabrakło głębi składu. W zeszłym roku mieliśmy pięciu obcokrajowców, a do tego z Polaków: Przemka Wronę, Michała Kołodzieja, Filipa Struskiego, Mateusza Szczypińskiego, Marcina Nowakowskiego, Mateusza Bręka, czy Mikołaja Płowego, który w tym sezonie również dostał szansę. Z takim składem mogliśmy normalnie, na odpowiednim poziomie trenować. Mieliśmy dzięki temu też szansę reagować na sytuacje boiskowe. Dużo z tych zmian, które zrobiliśmy w tamtym sezonie już po moim przyjściu, po prostu zaskoczyło. Kiedy robiliśmy zmianę, to ona zazwyczaj dawała nam coś dobrego i przynosiła jakiś pozytyw. W tym sezonie próbowaliśmy zmian, staraliśmy się naprawić błędy, które zostały popełnione przy budowie tego składu, próbowaliśmy coś ulepszyć, ale nic nie chciało zaskoczyć. W zeszłym roku natomiast wszystko, co robiliśmy, żeby sytuację poprawić zaskakiwało i praktycznie od razu zaczynało działać.
– Czyli możemy mówić tu o nietrafionych transferach?
– W pewnym sensie tak. Budując ten skład chcieliśmy zrobić tak, żeby zostawić trzon i część zawodników z zeszłego sezonu. Natomiast niektórzy mieli inne plany i musieliśmy ich zastąpić kolejnymi, nowymi. Okazało się, że nie każdy nowy gracz wypalił i nie zawsze spełnił nasze oczekiwań. Wszystko zaczęło się więc od konstrukcji składu, jednak jest coś, w czym ja również brałem czynny udział. Nie jest to więc tak, że zawinił tylko jeden zawodnik, bądź klub ze swoją organizacją, czy była to wina wyłącznie trenera. Wszystko, z czym w tym sezonie musieliśmy się zmierzyć, złożyło się na to, że niestety okazaliśmy się najsłabszą drużyną.
– Te wszystkie problemy nieoczekiwanie jednak sprawiły, że Sokół miał pewien handicap. Trener WKS Śląska Wrocław, Miodrag Rajković po ostatnim meczu stwierdził, że bardzo ciężko bardzo ciężko jest wyskautować zespół, który nie ma swojego systemu gry.
– Jedną z dobrych rzeczy, które mogą nas charakteryzować, po tym niestety nieudanym sezonie, jest to, że byliśmy kopciuszkiem, który walczył z prawie wszystkimi tymi zespołami jak niemal równy z równym. Poza meczem z Anwilem, który po prostu przyjechał, zrobił swoje i wrócił do domu, to nasi kibice chyba nie musieli się nas wstydzić. Zabrakło nam odrobiny szczęścia, które dopisało nam w zeszłym roku. W tym sezonie też niejednokrotnie do samego końca byliśmy blisko wygrania wielu meczów. Tak było, chociażby jeżeli chodzi o mecz domowy ze Śląskiem, który w zeszłym roku wygraliśmy, ale w tym też walczyliśmy jak równy z równym. Nie udało się, ale kto wie co by było, gdybyśmy wtedy wygrali ten mecz. Zabrakło nam też tego szczęścia w takich meczach jak np. z Dąbrową, czy Zieloną Górą, ale jednak koniec końców, również szerokości składu i umiejętności. Niektóre końcówki przegrywaliśmy bowiem mając otwarte rzuty. Kto wie, czy gdyby taki zawodnik, który oddawał ten decydujący rzut, nie trafiłby tego rzutu, gdyby miał kilka minut mniej w nogach, bo miałby zmiennika na swojej pozycji. Nikt jednak tutaj nikogo nie obwiniał w sytuacji kiedy nie trafił kilku osobistych w końcówce meczu, czy trójki z otwartej pozycji. Wiedzieliśmy, że jesteśmy w tym razem. Spadliśmy z ligi również razem.
– Pomijając aspekt sportowy, duże znaczenie miała chyba też sytuacja wewnątrz klubu. Nie jest tajemnicą, że sezon Sokół zaczął z długami. W trakcie sezonu też różnie z wypłatami dla zawodników bywało i na treningach zdarzało się, że nie wszyscy chcieli trenować. Na pewno działa to na głowy i morale zawodników…
– Na pewno. Jednak my, jako Muszynianka Domelo Sokół Łańcut, walczyliśmy pod koniec sezonu już nie tylko o utrzymanie i zwycięstwo. Cały sezon walczyliśmy z zespołami, które w nazwie miały takich sponsorów jak Enea, Tauron, czy Grupa Spożywcza. Są to również drużyny z większych miast, a większe miasta dają więcej pieniędzy. Już na starcie więc handicap się tu powiększał. Ponadto te zespoły od początku do końca były wypłacalne, nie licząc Zastalu Zielona Góra, który dopiero później zaczął płacić regularnie. Cały czas byliśmy więc za tymi zespołami w tyle nie dość, że ze zwycięstwami i mentalnie, to jeszcze budżetowo i z płatnościami. Na pewno nie ułatwiało nam to pracy. Zmiany zawodników, które robiliśmy w trakcie sezonu, często odbywały się bezkosztowo. Zawodnicy, którzy odchodzili, nie dostawali odpraw, tylko każdy się dogadywał z klubem, bo wiedział, jaka jest sytuacja. Klub natomiast już reguluje pewne rzeczy i wypłaty, które zalegał niektórym zawodnikom i ma plan na to wszystko. Całosezonowo na pewno jednak działo się to wokół nas i nie była to dobra rzecz. Oczywiście w tej sytuacji każdy zawodnik powie, że będzie trenował normalnie i robić wszystko jak należy, ale wiadomo, że nie zawsze się to udawało.
– Jak zatem w tych warunkach udawało się trenerowi zmotywować zawodników do pracy?
– Generalnie to bywałem już w takich sytuacjach, że walczyło się o utrzymanie. Było to w różnych zespołach, z różnymi płatnościami, bądź ich brakiem. Starałem się więc przekazać zawodnikom, że nawet jeżeli nie uda nam się utrzymać, to granie dobrych meczów, wygrywanie ich, lub nieprzegrywanie ich dużą ilością punktów, pokazywanie swojego poziomu, skutkuje tym, że zawodnik może zostać zauważony i dostać ofertę z innego klubu. Przykładem niech będzie Terrell Gomez, który przed końcem sezonu, kiedy wiadomo już było, że się nie utrzymamy, skorzystał z takiej propozycji. Oczywiście głównie tyczy się to obcokrajowców, którzy mogą zmienić ligę. Wiadomo, że Polakom jest ciężej teraz wyjechać gdzieś za granicę. Jest to proces i musieliśmy stworzyć między sobą koneksję, nie na zasadzie szef i pracownik, tylko bardziej taką, że wiemy, w jakiej jesteśmy sytuacji, ale znajdujemy się w niej wszyscy razem. Nikt tu nikogo nie oszukiwał odnośnie realiów, w jakich jesteśmy. Chcieliśmy dokończyć ten sezon w takim stylu, żeby nie przynieść wstydu kibicom, którzy do samego końca nas wspierali. Nawet na tym meczu z GTK w domu, gdzie wiadomo było, że już spadliśmy z ligi, to nadal atmosfera była taka fantastyczna. Kibice nas dopingowali, mimo że wiedzieli, że jest to ostatni mecz w domu. Mogli zareagować inaczej, a jednak pokazali, że kibicem się jest, a nie się bywa. Byli z nami do końca, na dobre i na złe. Klub, zawodnicy i sztab szkoleniowy przynieśli im dużo fajnych wspomnień w zeszłym sezonie. Myślę, że to też w pewnym sensie było odwdzięczenie się ze strony kibiców tym ludziom, np. Marcinowi Nowakowskiemu, Adamowi Kempowi, czy Filipowi Struskiemu, którzy byli z nami w zeszłym sezonie. Jakby odpowiedź, że też są za to wszystko wdzięczni, za całokształt, a nie, że będą pamiętać wyłącznie te złe rzeczy, które się w tym sezonie wydarzyły.
– Jak w tej sytuacji maluje się przyszłość koszykówki w Łańcucie? Słyszy się dużo niepokojących informacji, łącznie z taką, że klub może upaść i nie pojawi się w pierwszej lidze. Nawet na pomeczowej konferencji po ostatnim meczu we Wrocławiu, chociażby Kuba Nozioł dosadnie powiedział, że życzy, żeby jednak Sokół wystartował w przyszłym sezonie w pierwszej lidze…
– Nie chciałbym się wypowiadać na temat przyszłości klubu. Jest to pytanie do prezesa, Bartłomieja Detkiewicza. Na pewno jednak jest czynione wszystko, by tę trudną sytuację rozwiązać z pozytywnym skutkiem.
– A jak wyglądać będzie przyszłość trenera Marka Łukomskiego?
– Chciałbym nadal pracować w ekstraklasie. Nie oszukujmy się jednak, dla mnie, jako trenera, spadek z ligi też nie jest komfortową sytuacją. Chciałem wywalczyć to utrzymanie przede wszystkim dla Łańcuta, dla klubu i kibiców, ale też i dla swojej przyszłości trenerskiej. Nie chciałem mieć spadku ligowego w CV. Niestety to się nie udało. Na pewno w szukaniu pracy w ekstraklasie przed sezonem, na pewno nie będzie to ułatwieniem. Sądzę więc, że trzeba będzie poczekać więc ze 2-3 miesiące jak się sezon rozpocznie i zobaczyć co się będzie działo w lidze. Jeżeli chodzi o Łańcut, to myślę, że gdyby nawet była ekstraklasa, to skoro się nie wywiązałem ze swoich zadań, to klub nie będzie chciał kontynuować tej współpracy. Jeżeli będzie w pierwszej lidze, to moja przyszłość i przygoda w Łańcucie się zakończą, bo klub raczej będzie szukał innej opcji. Ludzie różnie się rozstają w wielu dziedzinach życia. Jedni rozstają się tak, że są skłóceni i nigdy na siebie nie spojrzą, a inni rozstają się z klasą, pielęgnując znajomość. Myślę, że tutaj będzie podobnie, że utrzymamy kontakty w klubie.