Ciekawiły ją osiągnięcia medyczne i nowinki techniczne. Fascynowały eksperymenty w kuchni. Swoją wiedzą dzieliła się na łamach prasy i w autorskich poradnikach książkowych. Jej „365 obiadów…” przekroczyło wydania dzieł wieszczów, dało sławę i pieniądze. Za roczną pensję mogła kupić nawet cztery majątki ziemskie! Tak Lucyna Ćwierczakiewiczowa zagościła i… pozostała do dziś w wielu polskich domach.
Lucyna urodziła się 17 października 1826 roku w Warszawie, w czasach, gdy kobiety bez zgody ojca, a potem męża, nie mogły nawet przyjąć spadku, nie decydowały o losach dzieci. Nikt nie liczył się z ich pragnieniami, ani marzeniami.
Ojciec Lucyny, Fryderyk Bachman, był radcą prawnym. Kiedy zmarł, jego córka miała niecałe 6 lat. Matka dziewczynki powtórnie wyszła za mąż za byłego pułkownika, Faustyna Pawłowicza. Ojczym dobrze traktował pasierbów – Lucynę i starszego od niej o 5 lat brata Karola – czytamy w biografii autorstwa Marty Sztokfisz. Jej bohaterka, jak przystało na pannę z dobrego domu, kształciła się pod okiem prywatnych nauczycielek w domu. Po latach nie miała wątpliwości, że pianino czy wyśpiewywanie włoskich arii były jej zupełnie niepotrzebne.
Ona sama wolałaby uczyć się historii, a zamiast francuskiej gramatyki zgłębiać arkana polskiej literatury. Od dziecka świetnie czuła się w kuchni. Uwielbiała podpatrywać matkę w czynnościach gospodarskich, często towarzyszyła jej podczas robienia zakupów. Zapamiętywała przepisy i porady.
Choć nie były to czasy dla ambitnych kobiet, Lucyna nie dała się zamknąć w sztywnych ramach konwenansów. Owszem, jako niespełna 18-latka tradycyjnie poszła za mąż za właściciela ziemskiego, Feliksa Staszewskiego. – Wniosła mu w posagu niezły majątek – 4,5 tys. rubli, – o czym można wyczytać w zachowanej intercyzie – pisze Marta Sztokfisz w „Pani od obiadów”. Młodzi Staszewscy zamieszkali w okolicach Pułtuska. Lucyna zaszła w ciążę, ale nie dane jej było jej donosić. To niejedyny dramat. Szybko przestała łudzić się, że całymi tygodniami poza domem zatrzymywały małżonka ważne interesy. Odważnie postawiła granice zdradom i kłamstwom. Zaczęła domagać się rozwodu i… dopięła swego.
Rozwiedziona wróciła do Warszawy i zamieszkała u matki. Perspektywy przed 22-latką po małżeńskich przejściach nie były różowe. W XIX-wiecznej obyczajowości to rozwódka traciła reputację, a nie – niewierny mąż.
Drugie wejście już z przytupem
Butny charakter nie pozwolił jednak Lucynie wycofać się kuchennymi drzwiami. Nie zrobiła przecież niczego, czego miałaby się wstydzić. Z domu wychodziła z dumnie uniesioną głową i pod ramię ze starszym bratem. Świetnie wykształcony, majętny prawnik z tytułem szlacheckim po ojcu, był mile widziany w wielu domach. Tym samym i Lucyna pojawiała się na salonach. Niebawem zainteresował się nią Ćwierczakiewicz z warszawskiego Biura Paszportowego. Inżynier nie był hulaką i nie leciał na pieniądze przyszłej żony. Wkrótce wyszły więc zapowiedzi. Teraz intercyzy już nie sporządzano. Ślub odbył się 5 lutego 1852 r. w podwarszawskiej wsi. Ona miała 25 lat, a on 29. Ona ujęła go czułym sercem, wrażliwością na los drugiego człowieka, no i pewnie serwowanymi smakołykami. On był zaś najzacniejszy, najrozumniejszy, najukochańszy i wspierający w każdym nowym przedsięwzięciu.
A Lucyna nie traciła czasu. Podjęła się swoistej misji – postanowiła rozszerzyć kobiece horyzonty. Zachęcała panie do zdobywania nowych kwalifikacji. Lansowała higieniczny i zdrowy tryb życia. Uczyła nowoczesnego myślenia. W 1859 r. u Gebethnera i Wolffa wydała „365 obiadów za 5 zł”. Nakład jej poradnika rozszedł się szybko i zrewolucjonizował podejście do kuchni.
Sukcesu nie zmitrężyła. Część dochodu przeznaczyła na wydanie kolejnej książki. A później ruszyła lawina… Przez 24 lata wydawała autorski kalendarz o wysokim poziomie edukacyjnym – z poradami lekarskimi, naukowymi instrukcjami zakładania małych warsztatów, przydatnymi adresami, a nawet cenami. Wszystko w przystępnej formie, bez mentorskiego tonu. Walczyła, aby docierać z nimi pod polskie strzechy.
Zasłużyła na miano „Ćwierciakiewiczowej”?
Zasłynęła z umiejętnego wykorzystywania wszystkiego, co jest w spiżarni. Potrafiła targować się o każdy grosz. Ekonomizowaniem wydatków zasłużyła na miano „Ćwierciakiewiczowej” od ćwierci. I co ciekawe, pod tym mianem potocznie funkcjonuje do dziś…
Zachęcając do oszczędnego gospodarowania, uczyła np. odświeżania starych bułek. Jak to można zrobić? „Wziąć starą bułkę, posmarować całą wodą zimną lub bardzo prędko umaczać w niej i zaraz włożyć pod blachę w angielskiej kuchni lub w piec pokojowy, gdzie się paliło. Za kilka minut wyjmiesz świeżuteńką bułkę. Sposób ten doskonały daje się zastosować do dwutygodniowych nawet bułek” – radziła Ćwierczakiewiczowa.
Kiedy stać ją już było na lepsze lokum, zdecydowali się na przeprowadzkę do nowoczesnego trzypiętrowca, który powstał przy ul. Królewskiej. W prowadzonym tu salonie każdy chciał tu gościć. Ćwierczakiewiczową odwiedzały największe sławy. A i ona bywała wszędzie i znała chyba wszystkich. Prus ironizował w „Kronikach”, że do zawarcia małżeństwa są potrzebne trzy rzeczy: pełnoletniość obojga, ich wola oraz „365 obiadów” Ćwierczakiewiczowej. Po czym dodaje jeszcze dwuwiersz: „O czym nie marzył Mickiewicz, to zdobyła pani Ćwierczakiewicz”.
Powodzenia zazdrościła jej Orzeszkowa. Panie nie zapałały do siebie sympatią od pierwszego wejrzenia. Eliza Orzeszkowa rzuciła podczas poznania: – Ach to pani pisze o plackach. – A pani pod placki – ucięła celnie Lucyna. Wówczas przeczytana prasa nie lądowała w zbiorniku na makulaturę, tylko jako podkładka ochronna przed przypaleniem wypieków. – Ćwierczakiewiczowa była nieustraszona, gotowa zawsze do celów swych ludzi za gardło brać, albo im oczy wydrapać – oceniała Orzeszkowa i nazywała herod babą. Pewnie coś w tym było…
Przeklęła samego biskupa
Choć o niepodległej Polsce nie można było wtedy nawet myśleć, Lucyna marzyła całym sercem. Nie bała się konsekwencji. To ona, jak zawsze krewka i szczera do bólu, przeklęła arcybiskupa Zygmunta Szczesnego Felińskiego i to… „do trzeciego pokolenia”. Za co? Bo (w 1862 r.) nakłaniał zebranych, aby zaprzestali śpiewania pieśni patriotycznych w świątyniach. To ona pomagała rodzinom powstańców styczniowych. Nawiązywała kontakty z Rosjanami, by wyciągać osadzonych z Cytadeli. Dobre stosunki umożliwiały też dotarcie do nich z paczkami żywnościowymi. Siatka jej rzekomych siostrzeńców skazanych na kazamaty, stopniowo się rozrastała. Niebawem jednak ktoś z życzliwych rodaków oskarżył ją o zdradę. Było to tak niesprawiedliwe i oderwane od rzeczywistości, że Lucyna nie starała się nawet prostować oszczerstwa. Szybko dorobiono jej więc brzydkie plecy zdrajczyni.
Tymczasem Ćwierczakiewiczowa współpracowała z tajnym Towarzystwem Oświaty Narodowej, a w domu dokarmiała rzesze najbardziej potrzebujących. W jej kuchni żywili się studenci i druciarze. Była czynnie zaangażowana w działalność tajnych piątek – kobiecych organizacji pomocowych.
Pomagała jak umiała
W 1895 r. apelowała na łamach „Kuriera Warszawskiego”, aby zamiast wyrzucać używaną bieliznę i buty przekazywać je ubogim. Podobno z jednego sytego bogacza osobiście zdarła trzewiki, by przekazać je przypadkowemu żebrakowi. Dobrej passy nie przysporzyła jej szczera do bólu publikacja „Moje panny”. Skrytykowała w nich dziewczęta, które przyjęła pod dach na podchowanie i wykształcenie. Krytykowano ją, bo na pierwszy rzut oka była szorstka, krzykliwa i nieustępliwa. Mawiano, że jak rtęć – wszędzie się wciśnie. Nigdy nie widziano, by okazywała słabość. Nie słyszano, by narzekała. Ostatnią poradę opublikowała 16 lutego 1901 r. w Tygodniku Mód i Powieści.
- POLECAMY: „Mówiła, że Łańcuta nigdy nie zapomni”. Przyjaciółka Wandy Rutkiewicz dzieli się wspomnieniami
Umarła na zapalenie płuc 26 lutego 1901 r. Żegnano ją skromnie, bo taka była jej wola.- Pod tą chropowatą powłoką kryła się natura dobra i uczynna, chętna do przysług i pomocy każdemu – pisała prasa po jej śmierci. Skąd tak rozbieżne oceny? – Bycie kobietą sukcesu wyzwala w tamtej epoce różne emocje. U jednych podziw i szacunek, u innych zazdrość i zgorszenie. Pracowitość, zapał i ambicja nie budzą powszechnego uznania. Z biegiem lat ostrze krytyki zostaje skierowane głównie na tupet Lucyny, jej spryt – ocenia Marta Sztokfisz w „Pani od obiadów”. I dodaje, że pewnie gdyby żyła w obecnych czasach, napisałaby „365 obiadów w 5 minut” i też zdobyła sławę…
W tekście wykorzystano biografię Marty Sztokfisz „Pani od obiadów”.
Przepis na wyborne klopsy w białym winie
wg Lucyny Ćwierczakiewiczowej
Trzy funty zrazowego mięsa poskrobać nożem tak, aby żadnej żyłki nie było, potem przesiekać, dodać trzy żółtka same, dwie łyżki roztopionego masła lub łoju wołowego, włożyć jedną bułkę montową, wymoczoną w mleku i wyciśniętą dobrze z wilgoci, utrzeć cebulę upieczoną w piecu, trochę pieprzu, soli, to wszystko wymieszać i robić kotleciki płaskawe okrągłe, obsypywać bułką tarta i włożyć w rondel, w którym jest trochę rosołu lub bulionu, żeby tylko klopsy pokrył; łyżka masła, pół cytryny wciśniętej w pół szklanki wina białego, kawałek cukru, trochę kaparów, garść tartej bułki; przykryć pokrywą i z 10 minut dusić razem z tymi klopsami; będą wyborne.