REKLAMA

Super Nowości - Wolne Media! Wiadomości z całego Podkarpacia. Rzeszów, Przemyśl, Krosno, Tarnobrzeg, Mielec, Stalowa Wola, Nisko, Dębica, Jarosław, Sanok, Bieszczady.

czw. 21 listopada 2024

Sanocki świat Zdzisława Beksińskiego… To już 19 lat od śmierci artysty

 Na ławeczce w przydomowym ogrodzie z żoną, synem i mamą. (Fot. Archiwum Muzeum Historycznego w Sanoku)

Spędził w Sanoku 48 lat. Tu powstało wiele jego prac, tu założył rodzinę. Nie darzył jednak swojego miasta sympatią, a przynajmniej… tak deklarował. Czy czas spędzony w rodzinnych stronach rzeczywiście dał mu się we znaki? Czy właśnie dlatego Zdzisław Beksiński wyjechał do Warszawy? M.in. na te pytania odpowiada WIESŁAW BANACH, przyjaciel artysty i wieloletni dyrektor Muzeum Historycznego.

W nawiązaniu do rocznicy śmierci artysty (21.02.2005) oraz rocznicy jego urodzin (24.02.1929) przypominamy wywiad, który ukazał się na łamach „Super Nowości” w 2022 roku.

Wiesław Banach przed obrazem Zdzisława Beksińskiego – z kolekcji jego syna, Tomasza. (Fot. Paweł Dubiel)

– Przyszedł na świat 24 lutego 1929 roku…

– Zawsze waham się podając tę datę.

– Dlaczego?

– Zdzisław – nie wiem czy ze swojej przewrotności – ale wielokrotnie napomykał, że to właściwie nie jest jego prawdziwa data urodzenia. Twierdził, że w okresie okupacji rodzice o rok go odmłodzili, żeby nie wzięto go na roboty przymusowe do Niemiec. Czy to jest prawda i czy można było „wydrapać” datę urodzin w księdze parafialnej, wydaje się mało prawdopodobne. Ponieważ jednak Beksiński bardzo lubił przeróżne mistyfikacje, to i ta sytuacja może być śladem jego osobistej polityki, co do własnej historii.

Mały Zdzisio na nartach… – lata 30. XX w. (Fot. Archiwum Muzeum Historycznego w Sanoku)
… i z taczkami (Fot. Archiwum Muzeum Historycznego w Sanoku)

– Oglądając jego dziecięce fotografie widzimy małego Zdzisia na nartach, na sankach, pozuje też przed słynnym balonem, który wzbijał się w obecności Jana Kiepury…

– To była bogata rodzina jak na warunki sanockie. Złożyły się na to dwa wcześniejsze pokolenia, ale i solidna, systematyczna praca pana inżyniera Stanisława – ojca Zdzisława. W międzywojennej Polsce Beksińscy prowadzili spokojne życie w eleganckim dworku, wybudowanym jeszcze przez pradziadka przyszłego artysty. Pod samym wzgórzem zamkowym, na sanockich Błoniach mieli nawet własne korty tenisowe. Do tego kilka chyba kamienic w samym mieście, z którymi Zdzisław będzie miał w problem w PRL-u i będzie musiał się ich wyzbyć prawie za darmo.

– Rozpieszczano chłopca?

– Na pewno był dzieckiem, któremu niczego nie brakowało. Z jednej strony oczkiem w głowie, bo przecież jedynak, a zarazem jego rodzina daleka była od tego, żeby go rozpuszczać. Za ojca miał bowiem twardego mężczyznę o bardzo silnej osobowości, który kazał mu się kąpać w zimnym Sanie, uprawiać sporty, wychowując na mocnego człowieka. Tymczasem Zdzisław – chyba po matce, odziedziczył raczej skłonności refleksyjne, artystyczne. Po tacie tylko talent rysunkowy. Bardzo szybko mamusia dała mu do ręki ołówek, rozwijając w ten sposób jego zdolności. Zachowywała jego gryzmołki, wklejając je do albumu. Dziś można obejrzeć je w Muzeum Historycznym.

Zabawa z niewybuchami

– W domu miał rygor, ale „na mieście” dziedzic Beksińskich mógł pewnie pozwolić sobie na wiele…

– Zdzisław okazał się dzieckiem nieśmiałym, co jest przedziwne, bo pochodził przecież z rodziny wiele w Sanoku mogącej, cieszącej się autorytetem, mającej większe środki finansowe aniżeli inni. Wydawałoby się więc, że jedynak zamieni się w złotego, pewnego siebie chłopca. Tymczasem Zdzisiu wyrasta na skromnego chłopaka, który nie bardzo umie się znaleźć ani w klasie, ani w grupie – a tylko rysunek pozwala mu najlepiej wyrażać siebie – który raczej jest gdzieś z tyłu i nigdy nie wysuwa się na pierwszy plan, który może nawet ma jakieś kompleksy, kłopoty w mówieniu czy w nawiązywaniu słownych kontaktów, czego potem już oczywiście nie widać. Dorosły Zdzisław to człowiek niesłychanie inteligentny, potrafiący świetnie rozmawiać, fascynować i trochę nawet zawstydzać swoich rozmówców.

– Czyli nie miał poczucia tego, że jest częścią sanockiej elity?

– To jakoś tam w nim tkwiło, ale generalnie skromność, którą wpojono mu od dzieciństwa chyba została w nim do końca życia. Przecież będąc już jednym z najgłośniejszych artystów, zarabiających przyzwoite pieniądze swoją własną sztuką, nigdy nie nosił się wyżej. Nigdy nie udawał kogoś z wyższym statusem społecznym. Nigdy nie wychodził na pierwszy plan.

Zabawa… niewybuchami – młody Zdzisław po prawej. (Fot. Archiwum Muzeum Historycznego w Sanoku)

– Nie był jednak niewiniątkiem, co potwierdza epizod zabawy z niewybuchami, podczas której uszkodził rękę?

– A który z chłopców, nawet dziś, nie chciałby bawić się czymś co wybucha… (śmiech) W okresie okupacji niemieckiej pewnie nie było łatwo zapanować nad nastolatkiem, ganiającym po Błoniach, zwiedzającym wysadzane sowieckie bunkry po drugiej stronie Sanu czy znajdującym niewybuchy. Po tym wypadku Zdzisław został w pewnym sensie kaleką. Uczono go grać na pianinie, czego nie cierpiał. Potem, z tym swoim przewrotnym uśmiechem wspominał: „Mama liczyła na to, że podbiję jeszcze pozycję Beksińskich nie tylko w Sanoku, bo stanę się sławnym na całą Polskę, a może na cały świat pianistą, gdzie po koncercie będę zarzucany kwiatami, których nienawidzę. A zamiast wybitnego artysty, wyszedł im taki fajtłapa, który właściwie nie bardzo w tym życiu sobie poradził”. To oczywiście było przewrotne, bo jednak Zdzisław radził sobie dobrze.

Niemieccy żołnierze pozowali mu do zdjęć

– Ciekawostką jest, że przedsiębiorczy nastolatek postanowił udokumentować wojenne lata.

– W okresie okupacji dostał od ojca nieduży aparacik i wykonywał zdjęcia, które fajnie zestawia się z okresem PRL-u. Wtedy niemalże na każdej przydrożnej wygódce była tabliczka z napisem: „zakaz fotografowania”, a tymczasem w czasie wojny Zdzisiu bez problemu fotografował… niemiecki sprzęt wojskowy, który trafiał do Fabryki Wagonów i Tramwajów współzałożonej przez jego pradziadka – Mateusza Beksińskiego. Budynki wykorzystywane były przez okupanta do naprawy sprzętu wojennego. A Zdzisiu… ganiał tam z aparatem. Nikt do niego nie strzelał, nikt mu tego nie zakazywał, nikt nie uważał go za szpiega. Co więcej, niemieccy żołnierze ustawiali się do fotografii. Zupełnie nieprawdopodobna sprawa! Ten materiał archiwalny, który jest dziś w muzeum, od strony dokumentacyjnej jest bezcenny.

Czołg na ulicach Sanoka w obiektywie młodego Zdzisława Beksińskiego. (Fot. Archiwum Muzeum Historycznego w Sanoku).
Do 10 marca 2024 r., w podziemiach Zamku Królewskiego można podziwiać wystawę czasową „SANOK W FOTOGRAFII ZDZISŁAWA BEKSIŃSKIEGO 1941-1958”

– Jego plany na przyszłość zweryfikował ojciec, który wybrał mu studia architektoniczne. Gdyby nie on, może Zdzisław zostałby filmowcem…

– Zdzisław nigdy nie miał z nauką żadnych trudności – nawet w okresie okupacji, gdy jeszcze w Sanoku odbywał tajne nauczanie. Mimo że studia w Krakowie, na które poszedł, wcale go nie interesowały, przeszedł je bezboleśnie, nie powtarzał żadnego roku. Ponadto miał jeszcze całą masę innych pasji. Był niesłychanie oczytany, uwielbiał, muzykę, chodził na koncerty, no i nieustannie rysował. W tamtym okresie wciągnęła go też fotografia artystyczna, która zastąpiła mu wymarzone studia reżyserskie. Wtedy też poznał i poślubił Zosię Stankiewiczówną, pochodzącą z Dynowa studentkę romanistyki.

– Po studiach wrócili do Sanoka?

– Nie mogli. Zdzisław musiał odpracować studia. Pierwszy nakaz pracy, ku jego przerażeniu dostał do Szczecina. Było chodzenie i załatwianie, żeby nie wysłano go tak daleko od domu. Ostatecznie trafił na budowę do Rzeszowa, gdzie starał się być jak najgorszym pracownikiem.

– Najgorszym? 

– Stwierdził, że skoro jest to nakaz pracy, to byłoby dobrze, żeby go z tej pracy wyrzucili, nawet dyscyplinarnie. To nie będzie wtedy jego wina, bo on przecież się zgłosił. No i w końcu rzeczywiście pozbyli się młodego inżyniera. A Beksiński: „hurra, hurra” – mógł w końcu wrócić do domu.

– Nie chciał ułożyć sobie życia w innym mieście?

– W Sanoku Zdzisław miał zaplecze, rodzinę, miejsce w którym może żyć. Co prawda, nie tak jakby chciał. Był to okres powojenny, komunistyczny i do domu, w którym mieszkali, została dokwaterowana inna rodzina. Stąd ich metraż nie był luksusowy.

Sztuka na pierwszym miejscu

– A jak im się żyło w Sanoku?

– Tworzyli bardzo kochającą rodzinę. Zachowało się nagranie, z powstającego wtedy dziennika magnetofonowego, na którym Beksiński mówi: „Musimy się mamie przyznać, że oczekujemy potomka”. Dodaje wtedy, że obrazi się na Pana Boga, jak to nie będzie córeczka. Urodził się jednak syn Tomasz, którego oczywiście bardzo kochał i zaakceptował.

Z ukochaną Zosią przed sanockim domem. (Fot. Archiwum Muzeum Historycznego w Sanoku)

– Radzili sobie finansowo?

– Inżynier Beksiński bardzo szybko objawił się jako artysta. Wiedział jednak, że z czegoś trzeba żyć, a więc trzeba iść do pracy. Chciał, żeby dostarczała ona jakieś pieniądze, z których da się przeżyć, może nawet utrzymać rodzinę. Jednak jak najmniejszym kosztem, by oszczędzać siły i czas na sztukę. Była to wtedy głównie bardzo kreatywna twórczość fotograficzna, wyprzedzająca epokę przynajmniej o 20 lat, choć nie tracił też kontaktu z rysunkiem.

– To wtedy przesiadywał godzinami na ryneczku czekając na odpowiedni kadr?

– Sporo zdjęć powstało na wybrukowanym placu Świętego Michała. Ta sceneria idealnie wpisywała się to co, Beksiński sobie wymyślił. Przykładem jest fenomenalne zdjęcie. Staruszka schodzi z kadru, postać jest obcięta. Za nią bruk, który ma poślizg światła, a niebo nad tym wszystkim jest tak wypalone, że mamy wrażenie dwóch sfer: kończącej się ziemskiej i otwierającej się jakby w nieskończoność.

– Jak artysta godził pracę i tworzenie?

– Sztuka w ich domu stawiano absolutnie na pierwszym miejscu, mimo że przez lata była całkowicie deficytowa. Powstawały piękne recenzje, robiono wystawy, ale nikt nie kupował i nie kolekcjonował fotografii w tamtych czasach. Zdzisław musiał więc pracować. Kuzyn załatwił mu angaż w biurze projektowym „Autosanu”.

Zofia i Zdzisław Beksińscy w sanockiej pracowni artysty – wrzesień 1962 r. (Fot. Archiwum Muzeum Historycznego w Sanoku)

– Odnalazł się tam?

– Beksiński objawił swój talent, projektując karoserie autobusów, busa. Prototypy jego pomysłów zostały co prawda wyprodukowane, ale nie przyjęły je władze wyższe. Zwłaszcza jeden, charakterystyczny model ze skrzydłami amerykańskimi kompletnie nie pasował do tamtejszej mentalności. Jak to? Robotnik komunistyczny polski ma jeździć takimi pomysłami bogaczy z Nowego Jorku? Wszystko trafiło do kosza, a w „nagrodę” za swoje projekty Beksiński został przesunięty na podrzędne stanowisko do malarni. Tam zajmował się głównie malowaniem transparentów na 1. maja i inne okazje, ale zyskał dostęp do farb i cyny, którą wykradał.

– Mówił o tym jawnie?

– Dokładnie opisywał, że pręty z cyną przywiązywał do uda oraz łydki taśmą izolacyjną i w ten sposób wychodził, żeby go nie namierzyli. Jak twierdził, nigdy nie miał wyrzutów sumienia, bo dzięki temu powstały przecież ładne rzeźby. Klepali wtedy biedę. W pewnym momencie Beksiński, żeby mieć więcej czasu na tworzenie zdecydował się przejść na pół etatu. Pani Zosia dorabiała do tego wszystkiego bardzo skromnie, dając lekcje francuskiego i przez jakiś czas pracując jako sekretarka w szkole. Jak mówił Beksiński „często nie stać nas było nawet na kupienie gazety”. Jednak, jak patrzymy na zdjęcia, na kupienie gazety ich nie było stać, natomiast na stole stoją dwa albo trzy magnetofony. To Zdziś musiał mieć. Stworzył studio nagrań, ale i słuchał nieustająco. W tej atmosferze miłości do muzyki wzrastał później syn, Tomek.

Z synem na sanockich włościach – lata 60. XX wieku (Fot. Archiwum Muzeum Historycznego w Sanoku)

– Kiedy zaczęło im się lepiej powodzić?

– W drugiej połowie lat 60. został wyrzucony z „Autosanu”, gdzie jako coraz bardziej rozpoznawalny artysta, był solą w oku. Miał już ze sobą wystawy i sprzedane prace, w tym obrazy malowane farbami olejnymi. Gdy zaczął obliczać, ile zarobił na pracach, to stwierdził, że gdyby sprzedawał nawet tak, jak do tej pory, to mu się to opłaca. Przestawił się więc na życie niesłychanie oszczędne, ale niezależne od nikogo. Zaczął sprzedawać swoje dzieła nie dość, że za znacznie niższą cenę, niż artyści po akademiach, ale i na raty. Dzięki temu miał ciągły napływ pieniędzy i poczucie bezpieczeństwa, że ma z czego żyć. Początkiem lat 70. coraz więcej osób interesowało się jego fantastycznymi wizjami. Nawet Muzeum Historyczne zaczęło od niego kupować. Do tego kolejne wystawy. I nagle okazało się, że Beksiński zaczął żyć swobodnie, a pieniądze nie tylko zabezpieczały ten podstawowy byt rodziny, ale można było je powoli odkładać.

Wchodziło się przez ganek…

– Bywał Pan w sanockim domu Beksińskich?

– Wielokrotnie. Miałem dziewczynę sanoczankę, której rodzina przyjaźniła się z Beksińskimi. Gdy odwiedziłem ich po raz pierwszy, byłem studentem historii sztuki. Do dziś pamiętam wąskie przejście między budynkiem – wtedy dawną apteką, należącą w okresie międzywojennym do Beksińskich – a ich domem. Wchodziło się przez ganek i skręcało w lewo do ponurego korytarza, który już na pierwszy rzut oka tworzył atmosferę. Stały tam główki, rzeźby – czaszki, które dziś prezentujemy w muzeum. Poczułem, że jestem w zupełnie innym świecie, który nie wygląda jak mieszkanie z meblościanką, z ówczesnego gomułkowskiego czy wczesnego gierkowskiego bloku. Otworzył nam Beksiński, zaprosił do środka, gdzie już bardzo serdeczna pani Zosia od razu zadbała o urok tego spotkania.

Mistrz przy pracy – 1977 r. (Fot. Archiwum Muzeum Historycznego w Sanoku)

Czy wiesz, że…
Pradziadek malarza – Mateusz był żołnierzem Powstania Listopadowego, współzałożycielem Fabryki Wagonów (Autosanu) oraz wiceburmistrzem miasta w latach 1871 – 72.
Dziadek artysty – Władysław był cenionym inżynierem, od 1886 r. kierownikiem Wydziału Budowlanego w sanockim Magistracie, miał duży wpływ na architekturę tego miasta. 
Ojciec twórcy – Stanisław był inżynierem, Mierniczym Przysięgłym w Magistracie w Sanoku, żołnierzem „Błękitnej Armii” gen. Józefa Hallera.

– Widział Pan pracownię?

– Weszliśmy do dużego pokoju, który był salonem, gdzie przyjmowali gości, ich sypialnią, a jednocześnie pracownią. Na ścianach wisiały obrazy, jeszcze bez ram, więc względnie świeżo namalowane. Niektóre z nich pamiętam do dziś – np. pejzaż z lasem, z takim zanikającym światłem, którego potem nigdy już nie widziałem. Podziwiałem też inne prace – niektóre z nich trafiły później do muzeum. Nie powiem, że się zakochałem w tym malarstwie, ale zrobiło to na mnie olbrzymie wrażenie.

– O czym rozmawialiście?

– Zdzisław mając młodych studentów historii sztuki, wypuszczał ich, atakując różne stereotypowe sądy… To był jego sposób działania – bardzo sympatyczny, życzliwy, choć przewrotny. Pani Zosia cały czas wracała do spraw życiowych, codziennych, a on do tego, co w nim tkwiło, jak widzi pewne rzeczy. Później przy każdym przyjeździe zawsze ich odwiedzaliśmy, patrząc co nowego powstało. Te kontakty stawały się coraz cieplejsze.

Malarz uwielbiał jazdę motocyklem. (Fot. Archiwum Muzeum Historycznego w Sanoku)

– Na archiwalnych zdjęciach chyba próżno szukać malarza za kierownicą auta, ale – motocykla już tak…

– Motocykl był jego marzeniem, jeszcze gdy pracował w Rzeszowie i był odpowiedzialny za budowę budynku służby bezpieczeństwa. Wtedy udało mu się odkupić od jednego „ubeka” czeską Jawę. Później chyba zamienił ją na inny motor. Jeździł nim po Bieszczadach, a nawet na Śląsk. Miał też prawo jazdy na samochód, ale nigdy nie chciał prowadzić. Gdy już kupili auto, zawsze prowadziła żona, a on był pilotem.

„Nie cierpię Sanoka!”

– Dlaczego Beksiński wyprowadził się z Sanoka?

– W 1972 r. pojawiły się informacje, że miasto ma plany wyburzenia wszystkich budynków w tej części Podgórza na Błoniach, gdzie stoi jego dom. Miało tutaj powstać wielkie osiedle bloków a Beksińscy – wywłaszczeni. Zapanowała zgroza: gdzie się przenieść. W zamian mieli dostać mieszkanie w bloku, ale wydawało się za małe, by pomieścić 4-osobową rodzinę, bo mieszkała z nimi także mama Zdzisława. No i problemem była pracownia. Malarz zarabiał coraz więcej, więc zaczął rozważać opcję dwóch mieszkań. Towarzyszył mu jednak niepokój czy da radę, wszystko przenieść, urządzić to wszystko. Na szczęście budowę na dość długi czas odłożono, jednak w 1967 r. okazała się to już sprawa czysto gardłowa.

Tuż przed wyjazdem do Warszawy – lata 70. XX. (Fot. Archiwum Muzeum Historycznego w Sanoku)

– I co zrobili?

– Beksiński zarabiał wtedy na obrazach bardzo dobrze, wiec zaczął zastanawiać się czy nie stać by go było na kupienie mieszkania w Warszawie. Oczywiście nie obyło się bez problemów, ale ostatecznie dzięki życzliwości różnych ludzi udało mu się. Gdy latem 1977 r. przeprowadzali się, ja akurat rozpoczynałem pracę w sanockim Muzeum Historycznym. Jednym z moich pierwszych zadań było… iść do Beksińskich i przynieść świeżo zakupiony obraz. Nie dało się powiedzieć, czy cieszyli się, że wyjeżdżają. Widać było po nich raczej nie entuzjazm, a gigantyczne zmęczenie. Jasne było tylko, że pani Zosia cierpi, bo dla niej wyprowadzka do Warszawy była straszną rzeczą. Tutaj miała wszystkich swoich kochanych ludzi, z którymi lubiła się spotykać.

– A Zdzisław?

– „Nie cierpię Sanoka! Nienawidzę tego grajdoła!” – to są jego słowa, które bardzo często powtarzał jeszcze w Sanoku, a potem w Warszawie. Dlaczego? Bo wszyscy się tutaj znają, wszędzie jestem rozpoznawalny, plotkują o nas – tłumaczył. Nie wiem, czy w jego rodzinie plotkowało się o innych, czego nie lubił, skoro nabrał takiego przekonania. Ja jeśli się spotykałem z tym, że mówiono w Sanoku o Beksińskich, to zawsze ciepło i z życzliwością. Dla mnie więc było zdumiewające, dlaczego wyniósł wrażenie, że jest tutaj obgadywany – i to z niechęcią czy złośliwością. Ale to jest tylko jedno oblicze Beksińskiego.

Zdzisław Beksiński spędził w Sanoku 48 lat. (Fot. Archiwum Muzeum Historycznego w Sanoku)

– Jakie jest drugie?

– Choćby jego postawa, gdy odwiedzał ich ktoś z Sanoka. I to nie tylko ja czy moi teściowie, ale nawet ludzie, których nie znali, a których np. poleciliśmy. Jako Sanoczanie zawsze byli hołubieni, witani z pełną życzliwością.

Beksińscy gdy tylko mogli, przyjeżdżali do Sanoka. Głównym motorem była pani Zosia, ale Zdzisław wcale nie narzekał, ciesząc się z sympatycznych, długich spotkań. Do tego artysta mnie, a ostatecznie Muzeum Historyczne wybrał na swojego spadkobiercę. Jego niechęć do rodzinnych stron mogła być podyktowana jedynie chęcią zgubienia się w dużym mieście. Anonimowością.

Cieszył się, że wchodzi do metra, wsiada do wagonika i nikt go nie rozpoznaje. Więc chyba nie do końca poważnie należy traktować jego niechęć do Sanoka. Pewnie nigdy w życiu, by się nie wyprowadził, gdyby miasto nie chciało wyburzyć jego domu. A chyba takim najgłębszym wyznaniem jest to, co Beksiński zapisał w dzienniku. Zdradził, że niesłychanie ważny jest dla niego film Felliniego „Amarcord”, jak bardzo go wzrusza: „Ja płaczę, bo właściwie wszystkie postaci, które są w tym filmie odnajduję ze swojej młodości, ze swojego dzieciństwa. Mógłbym te same postaci pokazać w Sanoku”. Czy tak zachowuje się ktoś, kto nie cierpi tego miasta?

Rozmawiała Aneta Jamroży

Zdzisław Beksiński na swojego spadkobiercę wybrał Muzeum Historyczne w rodzinnym Sanoku. (Fot. Archiwum Muzeum Historycznego w Sanoku)

Muzeum Historyczne w Sanoku i znajdująca się w nim Galeria Beksińskiego to punkt obowiązkowy dla
wielbicieli genialnego malarza. Zgromadzono tu nie tylko imponującą – największą na świecie kolekcję
jego twórczości: od rysunków, które stworzył jako dziecko, poprzez rzeźby, grafiki komputerowe, po ostatni
obraz, który powstał w dniu tragicznej śmierci. To także skarbnica wiedzy o artyście. Przed zamkiem stoi jego ostatni samochód, a z archiwalnych zdjęć oraz filmów wyłania się prywatne oblicze mistrza. Jest też zrekonstruowana warszawska pracownia.
Dodatkowo, do 10 marca 2024 r., w podziemiach Zamku Królewskiego, w godzinach otwarcia
muzealnych ekspozycji, można podziwiać wystawę czasową „SANOK W FOTOGRAFII ZDZISŁAWA BEKSIŃSKIEGO 1941-1958”. Szczegóły na stronie Muzeum Historycznego.

Udostępnij

FacebookTwitter

Super Nowości - Wolne Media!

Popularny dziennik w regionie. Znajdziesz tu najciekawsze, zawsze aktualne informacje z województwa podkarpackiego.

Reklama

@2024 – supernowosci24.pl Oficyna Wydawnicza „Press Media” ul. Wojska Polskiego 3 39-300 Mielec Super Nowości Wszelkie prawa zastrzeżone. All Rights Reserved. Polityka prywatności Regulamin