
Na wstępie dobra wiadomość dla ewentualnych czytelników tego felietonu. Tym razem nie będzie w nim ani słowa o wyczynach rodzimych polityków. Tekst ten ukazuje się bowiem w pierwszą niedzielę jesieni, więc nie ma powodu, by pogłębiać dość naturalną melancholię przypisywaną zwykle tej pięknej skądinąd porze roku.
Odrobina polityki może stanowić jedynie wątłe tło tego tekstu, który w gruncie rzeczy jest opowieścią… kulinarną, ale za to z życia najwyższych sfer amerykańskich oraz brytyjskich. Rzecz dotyczy bowiem wizyty prezydenta Donalda Trumpa w Wielkiej Brytanii, a właściwie tylko bankietu z tej okazji w zamku Windsor, który przykuł uwagę mediów na całym świecie i to nawet bardziej, niż meritum tego wydarzenia.
Pisano np. o tym, że na bankiecie było 160 gości, obsługiwanych przez ponad 100 osób. Z zapałem godnym lepszej sprawy odnotowano nawet to, że stół bankietowy miał 47,3 m długości, było na nim 130 świec, ponad 1450 sztućców, sporo kwiatów w kolorach różu, fioletu i żółci, a przy każdym nakryciu stało aż pięć kieliszków.
Gościom podano m. in. organiczną ballotine z kurczaka, czyli nadziewane różnościami części uda bez kości tego ptaka, ale pochodzącego z gospodarstw ekologicznych. Na deser uraczono ich panna cottą z rzeżuchą wodną oraz bombe glace cardinal, tj. prawdziwą bombą, choć były to tylko lody waniliowe z sorbetem malinowym i podduszonymi śliwkami, ale za to ulubiony przysmak królowej Elżbiety II.
Pięć wspomnianych wyżej kieliszków służyło natomiast do polewania porto z roku, w którym urodził się Trump, czyli z 1945. Był też szampan Hennesy 1912 Cogniac Grande oraz wykwintny koktajl Transatlantic Whisky Sour, będący połączeniem szkockiej whisky z amerykańską marmoladą cytrusową, co miało sugerować więzi między Wielką Brytanią i USA. Jak widać, menu było nie tylko wykwintne, ale także symboliczne.
Dołączyłem zatem do piszących o tych dyrdymałach, ale tylko dlatego, że klika dni wcześniej na przejściu granicznym w Medyce pojawił się książę Harry, jadący bez żadnej eskorty z ważną wizytą do Kijowa. I nagle ten piąty w kolejności następca brytyjskiego tronu zatrzymał się przy jednym z lokalnych food trucków i zamówił frytki za 10 zł. Zjadł je z apetytem i ruszył dalej w swej skromnej kurtce, w otoczeniu nader skromnej świty, więc początkowo nie został nawet rozpoznany ani przez personel baru, ani innych podróżnych. Dopiero potem ktoś zauważył, że te frytki zjadł sam książę Harry i nawet nie popił ich dostępnym w tym barze piwem. Jechał przecież z ważną misją.
Gdybym nadal siedział w swym rodzinnym Przemyślu, to natychmiast pojechałbym do Medyki, by posmakować tych frytek. Ale ponieważ mieszkam teraz kilkaset kilometrów dalej, więc to skromne danie kosztowałby mnie sporą kasę, a niestety trochę różnię się stanem posiadania od księcia Harrego. Niemniej byłem tak ciekawy tych frytek, że zatelefonowałem do menadżerki tego food trucka Elżbiety Krupy, pytając o to danie. I aż mnie zatkało, gdy szczerze ujawniła, że są to frytki, które bar w Medyce… zamawia gotowe w jednej z firm!
Sympatyczna pani Elżbieta zaznaczyła jednak, że frytki są pyszne, bo z zewnątrz chrupiące, a w środku miękkie, więc cieszą się dużym powodzeniem. I mówiła o tym bez żadnego nadęcia z powodu odwiedzin baru przez samego księcia. Czyż w tym rozpasanym świecie nie brzmi to trochę jak bajka, gdy w skromnym barze ze skromną menadżerką spotyka się skromnego księcia?
