Powyższy tytuł może wydać się wręcz niedorzeczny i – jak to się teraz mówi w kręgach politycznych – odklejony od rzeczywistości. Nikt przecież zdrowo myślący nie powie, że dotychczasowa władza, która sromotnie przegrała wybory i teraz podejmuje groteskowe pląsy w celu utworzeniu rządu premiera Morawieckiego, może wesprzeć wygraną opozycję. A jednak cuda się zdarzają, choć… PiS o tym nie wie!
Otóż każdy w miarę zdrowo myślący człowiek, choćby był największym wyznawcą PiS, który nigdy nie chciał słyszeć, że osiem lat tych rządów doprowadziło do zdeptania praworządności i zapaści w wielu innych dziedzinach, nie mówiąc już o kumoterstwie, nepotyzmie i zwykłym złodziejstwie, coraz bardziej zdaje sobie sprawę, iż mogła być też inna istotna przyczyna porażającej klęski. Chodzi o to, że sama kampania PiS polegała głównie na lżeniu i obrażaniu konkurentów, co zdecydowanie ułatwiło tej partii gorzką porażkę. Odpowiedzialni za to są aktywiści tego dziś już dość egzotycznego obozu, z jego niemniej egzotycznym prezesem na czele. Więc nawet najwierniejsi wielbiciele tego ugrupowania nie mogą pojąć, dlaczego ich dotychczasowi idole nadal brną w awanturniczej metodzie napadania na politycznych rywali, co widać na każdym kroku. Oto tylko kilka typowych przykładów.
Na wstępie zacytujmy prezesa Kaczyńskiego, który już po wyborach wrzeszczał tak: „A ile było arogancji, takiego niebywałego po prostu niemieckiego chamstwa ze strony PO?” Oczywiście nie zapomniał o Donaldzie Tusku, który jego zdaniem zachowywał się podczas kampanii „jak ostatni lump”. Takie obelgi wywołują zwykle ostrą reakcję atakowanego. Tymczasem najboleśniejsze w tym było to, iż Tusk całkowicie zignorował ten hałas.
Albo taki epizod, gdy Kaczyński wraz z ważnymi pisowcami przyjechał ostatnio na Wawel w kolejną miesięcznicę pogrzebu pary prezydenckiej. Tam witający go radny PiS zaatakował grupę kontrmanifestantów słowami: „Małpoludzie”, „tęczowa zaraza”, „antypolska zgnilizna” itp. A Kaczyński nawet nie mrugnął okiem. Policja zresztą też.
Z kolei ważniejszy pisowski „bohater”, czyli minister Czarnek, tokując w Sejmie zwrócił się do Hołowni słowami: „Panie marszałku rotacyjny”. Za moich młodych lat moi kumple z mojej parafii w Przemyślu powiedzieliby krótko: „ćwok”! Ale przecież nie powie tak Hołownia. Więc powiedział Czarnkowi, że „jeżeli są to pana standardy parlamentaryzmu, to muszę powiedzieć, że głęboko nad tym ubolewam”. Gdyby Czarnek to pojął, to powinno mu pójść w pięty. Ale nie poszło, nie tylko w pięty, ale także do głowy, co zresztą da się logicznie wytłumaczyć.
- DO GÓRY DNEM: Jan Miszczak: paranoja goni farsę
Innym razem, gdy głos zabrał minister Szymon Szynkowski vel Sęk, Hołownia wygłosił krótki spicz: „Bardzo cenię państwa komentarze i uwagi, natomiast zwracam uwagę, że stają się odrobinę monotematyczne. Zachęcam do większej oryginalności i pracy intelektualnej. Obrazić też trzeba umieć”.
Chyba nie umie tego także prezydent Duda, który w wywiadzie dla „Sieci” zwierzył się finezyjnie, że „Tusk nie będzie moim premierem”. A Tusk na to krótko i węzłowato: „Potwierdzam. Nie będę”. Takie riposty, będące dowodem intelektualnej przewagi konkurentów i deficytu tego waloru u ustępującej władzy, zwykle bolą najbardziej. I stąd nawet najwierniejsi dotąd czciciele PiS uznali, że tak prymitywne obrzucanie rywali obelgami wywołuje nawet u nich machinalną awersję do swej partii, która w ten właśnie sposób niezamierzenie wspiera opozycję.