Raport zespołu MON badający prace podkomisji smoleńskiej nie wywołał raczej elektryzującego zdziwienia u większości rodaków, którzy od dawna znali poczynania tego organu Antoniego Macierewicza.
Przecież to, co teraz dokładnie opisano w raporcie, każdy myślący obywatel RP w dużej mierze wiedział od wielu lat i bezradnie pukał się w głowę. Może tylko z wyjątkiem bezkrytycznych wyznawców PiS, którzy bezgranicznie wierzą w każde objawienie tej sekty. Przedstawione w raporcie dane od dawna były dość dobrze znane i większość z nas wiedziała, że w podkomisji zasiadają ludzie, od których Antoni Macierewicz wymaga, by ich badania były zgodne z jego wcześniej założoną tezą o zamachu. Kto z członków miał inne zdanie, to albo od razu wylatywał, albo nie dostawał gaży. Zarobki nie były małe, więc skład podkomisji często ulegał zmianom. Przeciwników teorii o zamachu zamieniano na zwolenników. I to głównie na takich „ekspertów”, którzy mieli raczej nikłe pojęcie na temat lotnictwa, nie mówiąc już o katastrofach lotniczych. W składzie podkomisji zasiadali m. in. muzykolog, akustyk, psycholog, a przede wszystkim sam Antoni Macierewicz, który z wykształcenia jest historykiem, a jego praca magisterska dotyczyła Inków. Więc to chyba nie przypadek, że on trochę wzorował się na tym inkaskim społeczeństwie, ściśle zhierarchizowanym, na czele którego stał cesarz jako najwyższy organ, uważany za boski. Czyli taki starożytny prezes. Drugą najważniejszą osobą był kapłan, co też poniekąd przypomina naszą rzeczywistość.
Teraz można się nawet domyślać, dlaczego Donald Tusk zwiedził przed laty Machu Picchu, które było najbardziej niezwykłym miejscem w świecie Inków i do dziś jest w Peru okryte wieloma tajemnicami. Tusk także jest historykiem, ale magisterium robił z Piłsudskiego, więc pewnie też chciał choć trochę liznąć Inków, by lepiej zrozumieć Macierewicza. Ale to wymaga specjalistów.
Wracając do podkomisji, to okazało się, że ostatecznej edycji jej raportu dokonała familijnie żona Macierewicza. Ale bynajmniej nie sama, tylko z koleżanką. O tym mogliśmy nie wiedzieć, natomiast większość rodaków doskonale znała „eksperymenty”, jakie przeprowadzali członkowie tego kuglarskiego gremium. Wystarczy przypomnieć, że np. zgniatali młotkiem puszki po piwie (ciekawe jakiej marki?), które miały przypominać rozbity samolot, zamieszczali fikcyjne zdjęcia satelitarne słynnej brzozy w Smoleńsku, bawili się bombą z uruchomionym zapłonem, a ponadto rozwalili całkiem dobry jeszcze samolot Tu-154M, bliźniaczy do tego, jaki uległ katastrofie pod Smoleńskiem. Koszt tej dewastacji to 47 mln zł, zaś całą działalność tej grupy wyceniono na 81,5 mln zł. Tyle naszej forsy wyrzucono w polityczne bagno.
Za te „osiągnięcia” Macierewicz, który pewnie sam w zamach nie wierzy, dostał od prezydenta Dudy Order Orła Białego. Więc oburzony Włodzimierz Czarzasty zaapelował o pozbawienie nadkomisarza podkomisji tego najwyższego odznaczenia. To może teraz Macierewicz udekoruje nim Dudę?
W sumie raport MON ma jednak ogromne znaczenie, bo wynika z niego, że podkomisja smoleńska dopuściła się dużo więcej naruszeń, niż dotąd przypuszczano. Najlepszy dowód, że zapowiedziano już 41 zawiadomień do prokuratury, w tym aż 24 mają dotyczyć samego Macierewicza.
A co na to on sam? Otóż on oznajmił, że „nigdy jeszcze w historii Polski nie było takiego kłamstwa i zaprzaństwa”. Brawo! Ale pod warunkiem, że ocena ta dotyczy jego niewiarygodnie niewiarygodnej podkomisji.