Lwów „przyczaił się” i bardzo stara się żyć tak, jakby wojny nie było wcale, albo jakby była daleko stąd. A wojna tu jest. Czasem wyje głośno syreną alarmową, czasem gruchnie rakietą, pozamyka sklepy na głucho, nocami wygania ludzi z ulic i nie pozwoli po godzinie 23. kupić alkoholu. I zapełnia lwowskie cmentarze. Wojna to ostatni temat, na który ludzie chcą tu rozmawiać. Chcą o niej zapomnieć, tylko ona nie daje im zapomnieć o sobie.
W przedwojennych czasach na pieszym przejściu granicznym w Medyce tłoczyły się po obu stronach setki, głównie „mrówek”. Teraz ledwie kilkanaście osób, do odprawy można przejść niemal z marszu. Niemal wyłącznie kobiety, bo im wolno bez specjalnych zezwoleń opuścić Ukrainę. Jedna z nich waśnie trafiła na ukraińską stronę granicy, gdzie czeka na nią mąż. Dziwny obrazek, kiedy w warunkach wojennych to mężczyzna wita powracającą z tułaczki kobietę, a nie na odwrót.
Marszrutki czekają na lepsze czasy
Kierowcy marszrutek i taksówek nagabują pieszych. Do Lwowa? Drohobycza? Do Iwano-Frankiwska? Chętnych raczej nie ma. Mieli swoje eldorado w pierwszych dniach wojny, kiedy przez granicę przetaczały się tłumy, a oni nie mogli opędzić się od klientów. Potem ruch zamarł, więc stoją w Szeginiach ze swoimi taksówkami i marszrutkami, czekając na lepsze czasy. Czyli na dawną normalność bez wojny.
Droga od granicy do Lwowa niemal pusta, a osobówek na polskich numerach rejestracyjnych prawie wcale. Nikt normalny bez ubezpieczenia samochodu nie pchałby się w strefę uznaną za teren działań wojennych, a ubezpieczyć pojazd wyjeżdżający na Ukrainę – w Polsce nie sposób.
Za to na drodze gęściej od patroli: umundurowanych i uzbrojonych. To pierwszy tak wyrazisty sygnał, że tu albo wojna albo zagrożenie wojną. Drugi można znaleźć na przydrożnej stacji paliw koncernu OKKO: tekturowe kubki do kawy biją po oczach wyrazistym napisem: „Uzbrój TPO (ukraińskie siły zbrojne – red.) po zęby”. Jakby klient miał wątpliwości, jak ma uzbroić, to na budynku stacji doinformuje go ogromny plakat: „Nasz cel: 400 mln hrywien na uzbrojenie dla TPO”. Żerowanie biznesu na patriotycznych uczuciach okołowojennych czy budzenie patriotycznych postaw? Może – „dwa w jednym”.
Lwów w cieniu wojny
Wjazd do Lwowa na głównych drogach wita zaporami przeciwczołgowymi. W pierwszych dniach inwazji rzeczywiście utrudniały dotarcie do miasta, teraz – zespawane z fragmentów szyn kolejowych albo stalowych rur krzyżaki – czekają w rzędzie na poboczu jezdni, gotowe odegrać swoją rolę, gdyby „orkowie” rzeczywiście chcieli zająć miasto.
Z pozoru to ten sam przedwojenny Lwów, ale wojnę widać tu za każdym rogiem. Ulice centrum miasta patrolowane przez uzbrojonych po zęby mundurowych. Widać, że starają się zachować swoją obecność w jak największej dyskrecji, ale… jednak ich widać. Witraże kościoła Bernardynów osłonięte płytami pilśniowymi. Przed bezpośrednim trafieniem rakiety płyta ich nie ocali, ale przed odłamkami gruzu już tak. Podobną rolę mają spełniać siatki ochronne wokół pomników, figury Neptuna i Diany na miejskim rynku chronione grubym brezentem.
Żeby scenerię pozbawić przynajmniej części wojennego anturażu – na brezencie umieszczono wizerunki posągów, które się pod nim kryją. Czyli: niby wojna, ale zachowujmy pozory normalności. Jednak worków z piaskiem, które chronią okienka piwniczne lwowskiego ratusza już nijak nie dało się zamarkować.
Plac przez budynkiem opery też udaje, że „nic się nie dzieje”. Wciąż miejsce spotkań młodzieży, wciąż przy planszy szachowej pochylają się pasjonaci tej gry, kapele folkowe grają i śpiewają, nowożeńcy wciąż się tu pamiątkowo fotografują, ale czuć, że wszystkiemu temu brakuje przedwojennej duszy.
I jakby bardziej pusto wszędzie. Turystów nie ma, niegdyś na ulicach co krok słychać było język polski, teraz częściej rosyjski. Lwowanie jakoś to tolerują, bo wiedzą, że tak mówią ci, którzy uciekli tu z Donbasu, a rosyjski jest ich naturalnym językiem. A poza tym „przyjechali z kasą”, dzięki której nie padły wszystkie restauracje w mieście i hotele też nie. I w dodatku tak dużą kasą, że zaczęli kupować w mieście mieszkania w takim tempie, że teraz cena metra kwadratowego zaczyna się od 3,5 tys. USD. Na peryferiach, bo w centrum Lwowa jest jeszcze drożej.
Da się żyć…
Jeśli przed wojną Lwów był żywiołowo żywy, to teraz jest półżywy. Wyciszony, bez zwykłej dla siebie spontaniczności i gwaru, raczej skupiony, jakby na stendbaju. Od czasu do czasu zawyje syrena, ostrzegająca, że „coś nadlatuje”. Nieczęsto, ale wyje.
– Nie znaczy, że leci na Lwów – uspokaja Kalina.
Jednak część ludzi przyspiesza kroku, bo zalecenie mówi, żeby uciekać do najbliższego schronu. Bo jeśli jednak na Lwów? Kostia nie zdążył zrobić zakupów przez ten alarm.
– Zawsze tak jest, kiedy zawyje – wyjaśnia. – Wszyscy muszą natychmiast opuścić sklep, zostawić koszyk z zakupami, choćby już były opłacone. I sklepy zamknięte są aż do odwołania alarmu. I nikt nie wie, jak długo to potrwa.
Dodaje, że znacznie częściej słychać sygnały karetek pogotowia.
– Im bliżej szpitali, a tym bardziej szpitala wojskowego, tym częściej słychać. Czasem jedzie i wyje kilka na raz. Wiadomo, że wiozą rannych z frontu.
Dziś były dwa pogrzeby. A dopiero południe
Zabitych wozi się w ciszy. Ich istnienie wyraźniej widać na cmentarzu ukraińskich bohaterów wojennych, który usytuowano tu obok Cmentarza Orląt na Łyczakowie. Pierwszych grzebano tu jeszcze w 2014 r. To polegli na kijowskim Majdanie, albo w pierwszych dniach rosyjskiej inwazji. Doczekały się bliźniaczo podobnych do siebie nagrobków, ale groby z 2022 i 2023 roku to wciąż ziemne kurhany z krzyżem i obowiązkowym zdjęciem poległego. I mnóstwo kwiatów, zniczy, nagrobnych lampionów. I żywych, którzy przyszli oddać hołd swoim bliskim.
Plac przy Cmentarzu Orląt zapełnił się błyskawicznie, nowy panteon poległych już wypełnia teren nieopodal wejścia głównego na Cmentarz Łyczakowski. Nieco ponad półtora roku od inwazji, a można się tu doliczyć dwóch setek nowych grobów.
– Tylko dziś były dwa pogrzeby – wylicza Kostia. – A dopiero południe. Dziwne, ale Kijów nie ma takiego swojego cmentarza wojennego.
Jednak poza cmentarzem we Lwowie bardzo chce się żyć. Nie da się tak tak, jak przed dwoma jeszcze laty, ale bardzo się chce. Wprawdzie godzina policyjna od 23 do 5 rano wymiata ludzi z niegdyś pełnego kawiarni i restauracji centrum miasta, ale maruderzy lubią posiedzieć na ławeczkach do północy. Choćby „o suchym pysku”, bo od godz. 23 obowiązuje zakaz sprzedaży alkoholu.
– Byłam świadkiem takiej sceny, że grupa młodych ludzi dość głośno i ze śmiechem bawiła się w kawiarni – opowiada Kalina. – Można było wywnioskować, że świętowali urodziny jednego z chłopców. Ktoś zwrócił im uwagę, że ze względu na czas nie wypada manifestować radości. Wtedy chłopak wytłumaczył, że kiedy, jak nie dziś. Jutro może dostać powołanie, pojutrze być na froncie, a dzień później może go nie być wcale. Więc kiedy, jak nie dziś?
Bezpieczeństwo czy dom
Mnóstwo Lwowian wyjechało w pierwszych dniach rosyjskiej inwazji. Wprawdzie „orkowie” mordowali gdzieś daleko pod Kijowem i Odessą, ale jak tu dojdą? Ołeś z żoną i córkami spakowali się w godzinę i pognali do domku na wsi pod polską granicę. Po kilku dniach wrócili.
– Tu mamy mieszkanie, pracę, córki mają szkołę – wyjaśnia.
Do ucieczki nie zmusił go nawet atak rakietowy na Lwów sprzed paru tygodni. Gruchnęło pomiędzy obiektami szkoły oficerskiej piechoty a pobliską siedzibą służb bezpieczeństwa Ukrainy. Czyli kilkaset metrów od mieszkania Ołesia. Szyby wyleciały w okien w budynkach w promieniu pół kilometra od miejsca wybuchu, w ich mieszkaniu też.
– Odłamki pocisku można było garściami zbierać po okolicy – opowiada Ołeś. I nawet to nie zmusiło ich do ponownej ucieczki.
– Przecież tu jest nasz dom – tłumaczy. – A ci, którzy wcześniej wyjechali, teraz wracają.
Wszyscy tu wiedzą, że jak im na głowę spadnie jakiś szached, to będzie koniec. Tylko dlaczego akurat nam – zdają się wątpić lwowianie z charakterystycznym dla nich optymizmem. Jak spadnie w pobliżu, to może najwyżej wytłuc szyby w oknach, więc na wszelki wypadek na noc zasłaniają okna storami. Żeby nie posiekały ich kawałki szkła. Toteż zwykle rozświetlony, jak bożonarodzeniowa choinka Lwów, teraz nocą wygląda, jak wymarłe miasto: bez ludzi na ulicach, bez gwarnych kawiarni z klientami, mówiącymi wszystkimi językami świata, bez turystów, bez wytchnienia „pstrykających selfie z rąsi”.
Zimniej się robi, napięcie we Lwowie rośnie
Zresztą i pstrykaniem można sobie narobić kłopotu. A nie daj Boże w pobliżu posterunków policji i wojska, obiektów o znaczeniu strategicznym, szpitali i pamiętającej Franciszka Józefa Cytedeli, w której przed wojną był parking i magazyn jakiejś firmy, a teraz ulokowała się jednostka wojskowa z łopoczącą na wietrze ukraińską flagą na szczycie wzgórza. Miejscowi wyczuleni są na szpiegów, agentów i dywersantów.
– Pewnie z dziesięć procent mieszkających we Lwowie po cichu kibicuje „orkom” – przypuszcza Ołeś.
I sugeruje, że Bóg wie, ilu takich z Donbasu przeprowadziło się tu w pierwszych dniach inwazji. Jego żona z oburzeniem protestuje, że żadne tam dziesięć, najwyżej jeden procent.
Nikt tu nie odważy się głośno dyskutować, kiedy i jak ta wojna się skończy. Na razie daleko jest. Że we Lwowie czasem zawyje syrena, że czasem gdzieś coś spadnie tu, albo w pobliskim Drohobyczu czy Iwano-Frankowsku, przecież jednak da się z tym jakoś żyć. Wszyscy boją się jednego: że „orkowie” puszczą na Ukrainę kilka tysięcy rakiet i dronów na raz, jak Hamas na Izrael. I nie ma takiej Żelaznej Kopuły, która taki grad pocisków wychwyci.
Że „orkowie” mogą to zrobić, nikt tu nie ma wątpliwości. Najpewniej na elektrownie, ujęcia wody, węzły komunikacyjne, jednostki wojskowe i tzw. infrastrukturę krytyczną. Żeby ich zamrozić i zagłodzić tymi rakietami. A we Lwowie wszystkiego tego w bród. Toteż im zimniej się robi, tym bardziej rośnie napięcie i strach przed deszczem pocisków.