Już w dniu wyborów, których „dwutygodnicę” będziemy obchodzić w najbliższą niedzielę, można się było domyślać, że Prawo i Sprawiedliwość przegra tę wielką batalię. Mimo, że wyłożyło na nią ogromne pieniądze, oczywiście nie swoje, lecz pochodzące z różnych ciemnych źródeł, czyniąc to ich zdaniem w sposób perfekcyjnie zakamuflowany, czyli taki, że każdy głupi wiedział, iż jest to szwindel.
Z tego powodu Prawo i Sprawiedliwość mogło mieć jeszcze pewną nadzieję na niepewne zwycięstwo. Tym bardziej, że zdaniem byłego szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego Pawła Wojtunika, PiS swoim wielokrotnie wypróbowanym sposobem inwigilowało opozycję, wykradając różnorodne dane, mogące pomóc mu w oszukańczym wyborczym zwycięstwie. Sprawa jest zresztą powszechnie znana i potwierdzona też przez Gazetę Wyborczą, która zdobyła kopię wiadomości SMS z ostrzeżeniem wysłanym przez jednego z funkcjonariuszy do polityków opozycji, więc nie będę się nad tym rozwodził.
Zdaniem wielu zwykłych obserwatorów, niekoniecznie ekspertów od spraw wyborów parlamentarnych, powodem awersji ludu pracującego miast i wsi do rządzącego osiem lat Prawa i Sprawiedliwości oraz zwiastunem tego, że w ostatecznym rozrachunku PiS te wybory przerżnie, stał się pozornie drobny incydent w jednym z lokali wyborczych na warszawskim Żoliborzu.
Otóż wszedł tam, by oddać swój jakże cenny głos, prezes PiS, wicepremier, człowiek (prze)zwany naczelnikiem państwa i główna postać tych żałosnych ośmioletnich rządów, czyli sam Jarosław Kaczyński.
Już od czasów komuny, gdy głosowali najważniejsi przedstawiciele władzy, to w takich lokalach ustawiano kamery telewizyjne, by cały naród widział, jak ich przywódcy wrzucają kartki, oczywiście z krzyżykami przy nazwiskach swoich lub swych towarzyszy, co zresztą nie miało wtedy żadnego znaczenia, gdyż wyniki i tak były znane na długo przed wyborami. Ale w tym przypadku nie o to akurat chodzi.
Tym razem, gdy do lokalu wszedł Jarosław Kaczyński, była tam dość długa kolejka wyborców. Niewątpliwie Prezesowi nawet przez myśl nie przeszło, że mógłby w niej stanąć, jak szeregowy obywatel, gdyż – o czym rozpisywały się potem media, a co wszyscy wiemy – przyzwyczajony jest do tego, iż gdzie się nie ruszy, tam jego partyjne otoczenie kłania mu się w pas, lizusuje i aż kipi od wszelkich uprzejmości.
Prezes od razu ruszył więc na sam początek i tu się przeliczył, a do tego spotkał go jeszcze zaskakujący afront. Niezwłocznie zareagowali na to pozostali kolejkowicze, zaś pewien młody człowiek palcem wskazał mu koniec kolejki. Pozostali obywatele nie tylko nie ujęli się za znanym politykiem, ale nawet nie kwapili się, by go przepuścić, tylko obcesowo informowali: „Tam jest koniec kolejki!”. I ten z pozoru drobny epizod był też według obserwatorów symbolicznym końcem jego rzekomo niekończącej się władzy. Taka lekcja pokory oraz dosadny wyraz dezaprobaty dla jego szalbierczych rządów.
W tej sytuacji Prezes wraz z gronem ochroniarzy potulnie stanął na końcu, czyli tam, gdzie było (i jest) jego miejsce, choć na twarzy malowało mu się wyraźne osłupienie, z którym dotrwał chyba aż do spotkania klubów „Gazety Polskiej”, bo tam oznajmił, że… „ludzie nie głosują z wdzięczności”, choć dostali przecież od PiS – czyli w gruncie rzeczy od niego, choć nie z jego kieszeni – „mocne wsparcie”. Taki to już niewdzięczny jest ten nasz polski naród.