Czwartek, 10 stycznia 1991 roku. Nad Cisną roznosi się warkot ogromnego śmigłowca. Mieszkańcy z zaciekawieniem wpatrują się w niebo. Maszyna wzbudza zainteresowanie nie tylko gabarytami. Jest wymalowana na biało, nosi też znaki króla Hiszpanii. Tylko wtajemniczeni wiedzą, że przywiozła na pokładzie ekipę „Magazynu Kryminalnego 997”. A już zupełnie nikt nie podejrzewa, jak tragiczny okaże się ten dzień…
W 33. rocznicę katastrofy przypominamy artykuł, który ukazał się w styczniu 2021 r.
Niespełna dwa miesiące wcześniej mieszkaniec Dołżycy wracając z wyborów znalazł porzuconą skrzynię, a w niej kobiece zwłoki – jak się okazało handlarki walutami. To właśnie tym tematem zainteresowała się ekipa popularnego programu.
– Byliśmy najpierw w Rzeszowie, gdzie miała początek sprawa tego zabójstwa. Przylecieliśmy prosto z Białegostoku czy Suwałk, gdzie kręciliśmy inną sprawę zabójstwa dwójki rodzeństwa – wspomina Michał Fajbusiewicz, prowadzący „997”. – Przed wylotem w Bieszczady, nocowaliśmy w Krośnie.
Gdy rankiem 10 stycznia wylądowali w Dołżycy, powitała ich piękna pogoda – pamięta dziennikarz. Ogromny wojskowy śmigłowiec Mi-8T, którym podróżowali, wzbudzał sensację. Był zresztą wyjątkowy – m.in. ze względu na nietypowe ubarwienie.
– Śmigłowiec właśnie przyleciał z Hiszpanii. Tam pilot Paweł Prorok przez ok. 3 – 4 tygodnie, wykonywał prewencyjne loty w ramach kontroli przeciwpożarowej lasów – wyjaśnia Michał Fajbusiewicz.
- PRZECZYTAJ TEŻ: Ostatnia wigilia Tomka Beksińskiego
Imponował też rozmiar maszyny. Niektórzy nazywali ją nawet latającym autobusem, bo normalnie mogła zabrać na pokład 24 osoby. Ta, posiadała mniej miejsc z uwagi na to, że część wnętrza przerobiono na dodatkowy zbiornik paliwa, co umożliwiało dłuższy pobyt w powietrzu
Zamienili się śmiercią?
O komfort ekipy „997” zadbali okoliczni policjanci, w tym z Leska i Krosna. Chronili przed gapiami, ale i pomagali w nagraniach. Współpraca układała się doskonale.
– Jeszcze kilkanaście minut przed wylotem w drogę powrotną, komendant komisariatu w Cisnej – Zdzisław Marciniak namówił mnie, żebym zobaczył jego knajpę w Przysłupiu, którą właśnie kończy – wspomina Michał Fajbusiewicz. – Serdecznie mnie zapraszał, jak tylko otworzy.
Gdy wrócili z Przysłupia do Dołżycy, śmigłowiec już szykował się do drogi.
– Te duże Mi-8 przed startem musiały mieć próbę silnika i przez 2 – 3 minuty zawisnąć nad ziemią. Czasem piloci na prośbę zebranych osób, zamiast wisieć, robili 4-minutowy przelot próbny przed ostatecznym wylotem – tłumaczy prowadzący „997”. – Normalnie zawsze byliśmy już w środku, żeby nie przedłużać procedury i jak wszystko było OK, to od razu odlatywaliśmy. Tym razem jednak podjąłem decyzję, że podczas próby, nakręcimy śmigłowiec w powietrzu jako ciekawostkę do „Teleexpressu”. Pokażemy, że dopiero co przyleciał z Hiszpanii. Dlatego też zostaliśmy na ziemi.
Z okazji krótkiego przelotu nad Bieszczadami, chętnie skorzystali za to będący na miejscu pracownicy policji. Wsiadło ich siedmiu.
– W ostatniej chwili wyskoczył jeden z oficerów, który siedział już w środku. Ze zdenerwowania chciał zapalić papierosa, a nikt nie miał ognia w tym helikopterze. Prorok zrobił mu dowcip i odleciał – wspomina Michał Fajbusiewicz.
To właśnie miejsce tego oficera zajął komendant Zdzisław Marciniak.
– Jak słyszałem z opowieści chłopaków którzy tam byli, wszedł na pokład śmigłowca, gdy już praktycznie odrywał się od ziemi – wyjaśnia Krzysztof Antoniszak z Cisnej, który był wtedy policjantem. – Było nawet takie powiedzenie, że: „Zdzicha za d…ę wciągnęli na pokład”. Ale nie było to do końca prawdą, bo maszyna oderwała się na parę centymetrów, ale jeszcze przydołowała i Zdzichu zdążył do niego wskoczyć.
Lot miał trwać około 4 minuty. Śmigłowiec poleciał wzdłuż Solinki w stronę Cisnej…
Kołami do góry spadali w las
Zbliżała się godz. 9.43. Krzysztof Antoniszak był na komisariacie. Gdyby nie złamana i usztywniona w gipsie noga, pewnie i on dołączyłby do kolegów w Dołżycy. Właśnie szedł robić kawę, gdy usłyszał ryk silników śmigłowca. Od razu więc skierował się do poczekalni, gdzie było duże okno.
Ryszard Denisiuk, GOPR-owiec z Cisnej, wtedy kierownik stacji benzynowej, też usłyszał nietypowy hałas. Jak wspomina, maszyna przelatywała jakieś 10 metrów nad stacją. – Bardzo bliziutko. Na tyle, że w okienkach widziałem uśmiechnięte twarze tych ludzi – opowiada.
Stefan Pokrywka, strażnik graniczny miał akurat dyżur. Gdy śmigłowiec zniknął mu z oczu skoczył po lornetkę.
W Cisnej pogoda nie była najlepsza. – Silne podmuchy wiatru dochodziły w porywach do 80 km/h. Był bardzo niski pułap chmur. Ani Jeleniego Skoku, ani Rożek, ani Łopiennika nie było widać. Chmury przykrywały mniej więcej połowę gór – wspomina Krzysztof Antoniszak. – Śmigłowiec poleciał w kierunku szkoły, przed nią odbił w lewo i zniknął w chmurach nad lasami góry Rożki. Najpierw było słychać, że zaczęło coś terkotać. Nagle dźwięk silników drastycznie się zmienił. Ewidentnie coś było nie tak. Gdy po paru sekundach maszyna wydostała się z tej chmury, leciała śmigłem głównym w dół, do góry kołami. Spadała z wysokości ok. 70 – 80 metrów. Potem było uderzenie…
Moment katastrofy, która rozegrała się zaledwie 300 metrów od szkoły, widział też Ryszard Denisiuk:
– Obserwowaliśmy przelot z kolegą, który nagle krzyknął: „Co on wyprawia?! Co on wyprawia?!”. Słuchać było tylko takie wycie, a za chwilę potężny wybuch, któremu towarzyszył kłąb dymu jak na filmach z okresu II wojny światowej gdy zestrzelili samolot, a on uderzał w ziemię.
– Gdy wyleciałem z lornetką oni już do góry kołami spadali w las – wspomina Stefan Pokrywka. Niechętnie wraca do tamtego dnia.
Naocznym świadkiem podniebnego dramatu nie był Michał Fajbusiewicz.
– Kiedy helikopter, już po sfilmowaniu zniknął nam z oczu, usłyszeliśmy straszny huk i zobaczyliśmy grzyb dymu zza wzgórza – opowiada. – Nie widzieliśmy, co się wydarzyło, bo było zbyt daleko. Skoro jednak helikopter nie wrócił, a lot miał trwać 3-4 minuty, domyśliliśmy się, że musiało stać się coś tragicznego. Wsiedliśmy w jeden z samochodów policyjnych i ruszyliśmy do Cisnej.
Buty nieokopcone, a chłopaki nie żyją
Nie czekał nikt, kto widział, co się wydarzyło.
– Nie minęło nawet 5-8 minut, jak u góry zjawiło się wiele osób. Wszyscy od razu ruszyli na pomoc: biegli, jechali – kto czym mógł – relacjonuje Krzysztof Antoniszak. On także czym prędzej wsiadł w policyjnego gazika. Z pośpiechu zapomniał nawet o swojej kuli.
– Śmigłowiec rozbił się ok. 120 metrów poniżej leśnej drogi, była możliwość dojazdu. Ponieważ miał dużo paliwa, dość ostro się paliło, więc początkowo trudno było komukolwiek podejść na 20 – 30 metrów. Po kilkunastu minutach, gdy zaczęło przygasać, a straż pojawiła się z pierwszą wodą, można było się zbliżyć. Gaszono pożar nawet śniegiem.
Kawałki blachy rozpadły się po całym lesie. Ogon maszyny leżał w potoku. Szczątki wraku wryły się głęboko w ziemię. Widok był makabryczny.
– Nie było szans na to, że ktoś ocalał. Wszyscy zginęli na miejscu – wspomina Ryszard Denisiuk, który zjawił się na miejscu zaledwie 10 minut po katastrofie. Towarzyszyły mu ogromne emocje. – Naszą doktorkę, która chciała pomóc, a ważyła grubo ponad 60 kg, przerzuciłem wtedy przez płot, jak piłeczkę.
Niezwykle poruszał przede wszystkim widok ofiar. – Pilot był jeszcze w pozycji siedzącej, ale palił się. Części twarzy już nie miał. Pamiętam, że był w spodniach jeansowych – opowiada.
Podobne wspomnienia ma Stefan Pokrywka: – Sylwetka pilota wyglądała tak, jakby w ubranie napchać siana. Nie było widać, żeby ocalała choć jedna kość. Z boku, 6 – 7 metrów od nich, leżał hełm, mapnik i bodajże szalik. Nawet nie draśnięte.
– Była jakaś linka od ogona do kabiny. Tej linki trzymała się spalona ręka. Na wierzchu szczątków śmigłowca widać było cztery ciała. W oczy rzucały się też buty narciarskie, które kupił w krośnieńskim „Fabosie” i zabrał do śmigłowca jeden z członków ekipy „997” – mówi Krzysztof Antoniszak. – Pamiętam ten obrazek, jak zeszliśmy tam Michałem Fajbusiewiczem, gdy dojechał na miejsce katastrofy, i zobaczyliśmy te bielutkie buty na zgliszczach. Ktoś rzucił nawet niecenzuralny komentarz: „Patrz, te pier… buty nawet nie są okopcone, a chłopaki nie żyją!”. Wtedy wrzuciłem je do radiowozu i wróciły do właściciela. W 2004 r. dał mi je, bo „nie chciał, żeby go straszyły”.
Na pewno udało im się wyskoczyć
Późnym popołudniem, na miejscu pojawiły się rodziny niektórych z ofiar. Z latarkami przeszukiwali las, nie wierząc, że ich bliscy nie żyją. Przekonywali, że na pewno udało im się wyskoczyć…
Ciężkie chwile przeżywali też najbliżsi Michała Fajbusiewicza, który zresztą sam był w potężnym szoku.
– Polskie radio podało komunikat, że w katastrofie helikoptera MSW zginęła ekipa telewizyjna „997” i nie ma żadnej żywej osoby – mówi dziennikarz. – To był dramat, o którym nie wiedziałem. Nie było wtedy telefonów komórkowych, więc do bliskich zadzwoniłem dopiero dojechawszy do telewizji w Rzeszowie.
10 worków na zwłoki
Tej nocy Krzysztof Antoniszak wraz z kolegą pilnowali miejsca katastrofy. Zarówno przed osobami z zewnątrz, jak i przed wilkami, które zbiegły się czując spalone ciała. Dobrze, że byli na miejscu, bo ok. godz. 22 – 23 wybuchł pożar, który „wartownicy” gasili zwożąc gaśnice z wszystkich możliwych instytucji.
GOPR-owcy dostali niewdzięczną rolę wyciągania ciał.
– Część była wbita w ziemię. Chłopaki przenosili je na prześcieradła, a my z kolegą wkładaliśmy w worki plastikowe i akią wyciągali do góry – tłumaczy Ryszard Denisiuk, który wraz z 13 kolegami brał udział w tej akcji.
Nie było łatwo.
– Twarz jednej z ofiar przypominała roztrzaskaną pomarańczę. Trochę poskładałem szczątki, żeby rodzina nie miała wrażenia, że to jedna miazga. Ktoś inny miał oderwaną stopę – wisiała tylko na kawałeczku. Przez rękawicę ją oderwałem i dałem do środka, by nie zaginęła, a ciało pochowano w całości…
Kilka dni wcześniej GOPR-owcy dostali z centrali akurat 10 worków na zwłoki. Zasuwane, profesjonalne. Żartowali, że będą mieć na parę lat. Niestety, przydały się dużo wcześniej. Wszystkie.
Mieszkańcy Cisnej do dziś nie wiedzą, co było przyczyną tragedii, dlaczego śmigłowiec prowadzony przez tak doświadczonego pilota zahaczył belką ogonową o wierzchołki drzew tracąc sterowność. Czy to wynik błędu ludzkiego czy pogody? W okolicy powstała nawet legenda, że to mieszkanka Dołżycy, od której biła dziwna, zła moc, przed startem obeszła maszynę dookoła i rzuciła urok…
Wydaje się to jednak bez znaczenia, bo i tak nic nie wróci życia ofiarom tragedii. Bardzo młodym ofiarom. Najmłodsza miała 21 lat – najstarsza – 37. 21-letni Marek Buda i 22-letni Marek Typrowicz dopiero zaczynali karierę mundurową, pracowali miesiąc lub dwa. 34-letni Kazimierz Wajda, pracownik cywilny policji, właśnie po raz czwarty został ojcem, szykował się do chrzcin. 35-letni Zdzisław Marciniak cieszył się na nowy biznes…
Każdy z nich miał plany na przyszłość, kochających bliskich, przyjaciół. Podobnie jak siedmiu ich towarzyszy ze śmigłowca. Dziś ich nazwiska można wyczytać na tablicy skrytej w ciśniańskim lesie.
Pamiętają…
Krzysztof Antoniszak zadbał, by pamięć o nich nie zaginęła. Dzięki jego determinacji, dokładnie w miejscu, gdzie śmigło wryło się w ziemię, powstał pamiątkowy obelisk. Mimo że czasy były ciężkie, a pieniędzy brakowało, przy wsparciu wielu osób oraz nieprzeciętnej kreatywności, udało się go stworzyć jeszcze w 1991 roku. Za odlew tablicy w Starachowicach odpłacono się noclegami w Bieszczadach. Przy montażu ogromnego głazu pomogli pracownicy leśni. Bywało, że przyjechał do pomocy autobus pełen policjantów z Leska, Krosna i Sanoka.
Do dziś pan Krzysztof we współpracy ze Związkiem Weteranów i Rezerwistów Wojska Polskiego (Podkarpacki Oddział Wojewódzki w Sanoku) nieustannie dba o to, by w każdą rocznicę tragedii, ale i w święto policji oraz Wszystkich Świętych miał kto zapalić świeczkę zmarłym kolegom, położyć wieniec… Przyjeżdżają przedstawiciele policji, lotnictwa, rodziny ofiar. Niejednokrotnie odwiedzał to miejsce także Michał Fajbusiewicz.
Mimo upływu czasu, wspomnienia z 1991 roku nie blakną. Jak mówią świadkowie tragedii: – Ten widok pozostanie pod powiekami do końca życia…