REKLAMA

Super Nowości - Wolne Media! Wiadomości z całego Podkarpacia. Rzeszów, Przemyśl, Krosno, Tarnobrzeg, Mielec, Stalowa Wola, Nisko, Dębica, Jarosław, Sanok, Bieszczady.

sob. 7 grudnia 2024

Z Zarzecza na Ural. Dramatyczne losy hrabiego Dzieduszyckiego

Jan Dzieduszycki z ukochaną Marią po zaręczynach – Zarzecze 1941 r. (Fot. Archiwum rodzinne Anny Dzieduszyckiej)

– Przedtem byłem delikacikiem, dla którego tragedią było niezjedzenie smacznego obiadu o właściwej porze czy niewyspanie się w miękkim łóżku – wspominał Jan Dzieduszycki. O tym, że można żyć na postnych kartoflach i spać na gołych deskach wśród wszy i szczurów, przekonały młodego hrabiego z Zarzecza, trzy lata spędzone w obozach w głębi Rosji. Lata, których mimo głodu, bólu i tęsknoty – nie żałował…

Był październikowy poranek 1944 roku, gdy Jan Dzieduszycki podejrzany o współpracę z AK, opuszczał rodzinny pałac, w którym została m.in. mała córeczka oraz ciężarna żona, Maria.

Zaledwie dwa lata wcześniej ich związek błogosławił ks. Stefan Wyszyński – przyszły prymas Polski, który właśnie w Zarzeczu znalazł schronienie przed służbami. Młode małżeństwo wprowadziło się do leśniczówki w pobliskiej Woli Roźwienickiej. Nie zdążyło jednak nacieszyć się wspólnym szczęściem…

Niepewna sytuacja skłoniła ich do powrotu w pałacowe progi. I te, nie zagwarantowały im bezpieczeństwa.

– W asyście dwóch przedstawicieli UB szedłem aleją pod starymi dębami. Większość liści leżała już na ziemi i szeleściła pod nogami. Oglądnąłem się jeszcze na dom i na ogromny platan, który rósł przed domem, i wtedy przyszło mi na myśl: czy ja to jeszcze kiedyś zobaczę? – czytamy we wspomnieniach Jana Dzieduszyckiego „Trzy lata wykreślone z życiorysu”. – Wyraźnie czułem, że w tym momencie kończy się pewien etap w moim życiu, a zaczyna się jakaś wielka i groźna niewiadoma.

Nie pomylił się…

Podpis lub „białe niedźwiedzie”

Trzytygodniowy pobyt w jarosławskim więzieniu do najprzyjemniejszych nie należał. Podobnie jak też i samo przesłuchanie. Jan otrzymał propozycję „nie od odrzucenia”. Jako leśniczy miał raz w miesiącu donosić „co tam w lesie uwidział”. Jeden podpis gwarantował mu powrót do domu już następnego dnia. Kiedy oponował, dostał dwa dni na zastanowienie.

Groźby, że w razie odmowy pojedzie na „białe niedźwiedzie”, nie potraktował poważnie. Po namyśle zakomunikował funkcjonariuszom, że do współpracy się nie nadaje.

Po kilku dniach on i towarzysze niedoli zostali przewiezieni do Przemyśla, a stamtąd załadowano ich na ciężarówki. Gdy wysiedli po niedługiej jeździe, ich oczom ukazała się rampa kolejowa i… rząd bydlęcych wagonów. Kazano im wsiadać po 40 – 50 osób. Wnętrza wypełniło oczekiwanie, w którą stronę pojedzie maszyna.

– Wszyscy spodziewali się, że na zachód, do Rzeszowa. W końcu pociąg ruszył i po kilkunastu minutach zadudnił na moście na Sanie – wspominał Jan Dzieduszycki. – Jechaliśmy w kierunku Medyki – na wschód. Był 13 listopada 1944 r. – dokładnie to zapamiętałem.

Pałac w Zarzeczu w województwie podkarpackim
Pałac w Zarzeczu, w którym funkcjonuje dziś Muzeum Dzieduszyckich – oddział Muzeum w Jarosławiu Kamienica Orsettich – to kopalnia wiedzy o rodzie herbu Sas oraz cenne źródło pamiątek. (Fot. Aneta Jamroży)

Zlizywali szron wewnątrz wagonu

Do więźniów zaczęła docierać brutalna prawda. Zdesperowani, zaczęli wyrzucać karteczki z adresami oraz informacją, w którym kierunku jadą. W wagonie z Janem znalazło się kilku mieszkańców z okolic Zarzecza: Cieszacina, Szczytnej, Pawłosiowa. Warunki były koszmarne.

– Panował tłok, nie było mowy o tym, by wszyscy naraz mogli się położyć. Trzeba było siedzieć na wprost lub na boku z podkurczonymi nogami, najczęściej wspierając się o siebie lub o ścianę – czytamy w „Trzech latach wykreślonych z życiorysu”.

Szybko poznali, czym jest potworny głód. Raz na jakiś czas wsuwano do wagonu miednicę z żółtawą mamałygą, której każdy mógł skosztować zaledwie po kilka łyżek. Jak przypominał sobie Jan Dzieduszycki, podczas dwutygodniowej podróży, takim posiłkiem poczęstowano więźniów prawdopodobnie tylko pięć razy. By zaspokajać pragnienie zlizywano szron wewnątrz wagonu.

Ziąb dawał się we znaki. Był przecież listopad, a aresztowane dużo wcześniej osoby miały na sobie to, w czym ich zastano. Niektórzy nawet letnie płaszcze. Jan odmroził stopy.

Wagony przemierzyły trasę przez Lwów (gdzie Jan mieszkał w dzieciństwie), Kijów (gdzie się urodził), Moskwę… Celem podróży był obóz w Jogle, niedaleko miasteczka Borowicze. Tam młodzieniec z Zarzecza zmierzył się z okrutną rzeczywistością, uzbrojony jedynie w dary od matki: poświęcone przez papieża różaniec oraz krzyżyk od dobrej śmierci.

 – Przeszły przez wszystkie rewizje i prowierki, raz nawet, przy szczególnie ostrej rewizji, przeniosłem je w ustach – wspominał zesłaniec. A otucha była mu bardzo potrzebna!

Zupa odbierała życie

Zamieszkał w jednym z obskurnych baraków – ziemianek. Spano tam na gołych deskach. By mieć czym i w czym jeść, więźniowie sami robili drewniane łyżki. Menażki powstawały ze starych puszek po konserwach.

– Na nasze wyżywienie składało się: trzy razy dziennie po pół litra zupy, 600 gramów chleba i jedna płaska łyżka cukru – wspominał Jan Dzieduszycki. – Rozlewanie zupy wyglądało jak jakiś obrzęd kultowy. Nieruchome postacie śledzące w napięciu każdy ruch nalewającego, oświetlone czerwonym, migotliwym światłem.

Zupę, czyli „mętną, szarą wodę, mocno słoną i pieprzną” robiono prawdopodobnie na obierkach z kartofli i rybich łbach. Głód był stałym towarzyszem więźniów. Nie lepiej wyglądały kwestie higieny.

– Nie było wody ani łaźni, ani zmiany bielizny. Nikt się nie mył, nie golił, ani się nie strzygł. Zmarznięty śnieg, którego nie było gdzie topić, niczego nie załatwiał. Nic więc dziwnego, że już w styczniu wyglądaliśmy wszyscy jak ludzie z epoki kamiennej, wszyscy z brodami, z włosami do ramion, niesamowicie brudni, ubrani w najrozmaitsze łachmany, postrzępione i połatane – opisywał zarzeczanin. – Do tego dochodził ogromny tłok w baraku; wieczorem jak już wszyscy ułożyli się do spania, trzeba było leżeć na boku, bo nie było miejsca na wznak.

Do tych problemów szybko doszły wszy, których ukąszenia tworzyły bolesne rany, a ich zakażenie mogło doprowadzić nawet do śmierci. Mordercza z czasem okazała się nawet „zupa”. Po kilku tygodniach jej stałej obecności w menu, więźniowie zaczęli niedomagać, a niektórzy nawet umierać.

Jan zachorował dwukrotnie. Jednak dzięki pomocy obozowego lekarza – również więźnia, Sergiusza Hornowskiego, uszedł z życiem.

„Nie miałem wątpliwości, że wrócę”

Jak wyglądała codzienność w Jogle? Początkowo tylko nielicznych brano do pracy. Reszta siedziała bezczynnie, tym bardziej że głód i tak odbierał zesłańcom siły.

– W tym okresie większość czasu spędzałem na pryczy – wspominał Jan Dzieduszycki. – Na przemian drzemałem i modliłem się. Poznałem kogoś, kto miał książeczkę do nabożeństwa, w której były m.in. piękne psalmy; pożyczał mi ją i przy okienku modliłem się.

 
Jan Dzieduszycki. Fotografia z 1943 r. (Fot. Archiwum rodzinne Anny Dzieduszyckiej)

W późniejszym czasie odpisał sobie te psalmy, uzupełnił modlitwami i stworzył własną książeczkę. – Dzięki ufności w opiekę Bożą, ani przez chwilę, nawet w tych najtrudniejszych okresach, nie miałem wątpliwości, że wrócę – podkreślał.

Sił dodawały mu też myśli o najbliższych. Nie wiedział wtedy, że niedługo po jego aresztowaniu rodzina dostała 48 godzin na opuszczenie zarzeckiego pałacu i schroniła się w jarosławskim klasztorze oo. Dominikanów. Tam jego żona urodziła córeczkę. Zimne mury okazały się niestety zabójcze dla dziecka. Dziewczynka zmarła już po tygodniu na zapalenie płuc. Na razie los oszczędził mu tych wiadomości. A i bez tego było ciężko.

O ucieczce z obozu nie miał, co myśleć. Kilku śmiałków spróbowało, niebawem byli z powrotem w obozie. Okazało się, że ludność w promieniu 150 km posiada dostęp do telefonów i ma obowiązek informowania o zbiegach, z czego skwapliwie się wywiązywała.

Z czasem sytuacja w obozie zaczęła się nieco poprawiać. I choć głód wciąż był wiernym towarzyszem, mętną zupę zastąpił kapuśniak. Więźniów zaczęto odwszawiać i kierować do łaźni oraz fryzjerni. Przydzielono nowe ubrania.

Na przełomie lutego i marca zaczęły się komisje lekarskie. One decydowały, kto z więźniów pojedzie do owianego złą sławą obozu pod Borowiczami, obsługującego kopalnię węgla, gdzie ludzie marli z wycieńczenia, a kogo przydzielą do Waldlagru. Jan miał szczęście…

„Nic złego stać się nie może”

Po ok. trzech ciężkich miesiącach w Jogle, obóz Waldlager już od pierwszego spojrzenia wydawał się nieco lepszą alternatywą. Rozległy, z jasnymi, drewnianymi, już nie zagłębionymi w ziemi, barakami. W środku nie gołe deski a cienkie sienniki. Połowę obozu zamieszkiwali Niemcy, pewnie stąd panował tu większy porządek.

Na terenie obozu funkcjonowała kuchnia, łaźnia, piekarnia i pralnia. – Jedzenie było o wiele lepsze zupy gęstsze; pływały w nich kawałki kartofli, czasem jakieś jarzynki i włókna mięsa – czytamy w „Trzech latach wykreślonych z życiorysu”.

Choć jakość strawy była lepsza, uczucie sytości wciąż było towarem deficytowym. Dlatego więźniowie chętnie imali się dodatkowych prac, premiowanych dodatkową porcją zupy.

Tak Jan stał się woziwodą. Jak stwierdził, robota okazała się niewdzięczna – szczególnie w zimne dni, „bo zawsze się człowiek trochę pochlapał, a suszyć nie było gdzie”. Spróbował swoich sił i w „szajskomandzie”.

– To było trochę śmierdzące zajęcie, ale miało i swoje plusy. Przede wszystkim dostawało się dodatkową zupę, a przy tym norma była trzy czy cztery beczkowozy dziennie – relacjonował. – W tym czasie musiała być Wielkanoc, bo pamiętam, że chodziły mi po głowie pieśni wielkanocne, szczególnie jedna uporczywie powracała; piękna, bardzo stara melodia ze słowami: „Chrystus zmartwychwstan jest/nam na przykład dan jest…” i ciągnąc beczkowóz po polu śpiewałem ją w myśli.

Kapusta rarytasem

Wiosenne dni wniosły trochę optymizmu. Wieczorami młody Dzieduszycki siadał na kamieniu pod ścianą baraku i odmawiał różaniec – codziennie jedną dziesiątkę. Jak wspominał: – Pamiętam ten jakiś krzepiący, błogi spokój, który wówczas spływał i pewność, że mnie się przecież nic złego stać nie może.

Jan próbował niemal każdej pracy, w tym m.in. wywózki drewna, spychania drewna na rzece, a gdy czasowo został wysłany do kołchozu, pomagał w wykopkach, młóceniu owsa, zbiorach lnu. Gdy wrócił do obozu, zaangażował się w zbiory kapusty. Były one świetna okazją do wzbogacenia menu.

– Potrafiłem sam zjeść taką średniej wielkości głowę w drodze z pola do magazynu i potem czekając na rozładunek. Do obozu nie dało się nic wnieść, bo przy bramie rewidowali – opowiadał więzień z Zarzecza.

Końcem 1945 r. obóz coraz bardziej pustoszał. Jan podupadł na zdrowiu – mocne przeziębienie z gorączką osłabiło go na tyle, że ostatni okres w Waldlager spędził w obozowym szpitalu.

Szczury skakały po głowach

Kolejnym punktem na obozowej mapie okazało się Szepietowo. Okazał się bardzo podobny do poprzedniego, z tym że zamieszkiwali go wyłącznie Polacy. Jan spotkał tam m.in. towarzyszy niedoli z Jogły.

– Z pierwszych zimowych miesięcy niewiele mi w pamięci pozostało, raczej tylko przygnębiające wrażenie, budzące niewesołe refleksje – relacjonował. – Obóz był wyraźnie podzielony na warstwy. A więc ludzie starsi, bez względu na pochodzenie- zahukani i ledwo wegetujący; potem czarnorabocze – jeszcze w niezłej kondycji, stale wyznaczani do rozmaitych robót; dalej brygadziści i blokowi, żyjący na wyższej stopie; i wreszcie elita, komendant, i jego przyjaciele.

Jedzenie, które było dla więźniów priorytetem, znów się pogorszyło. Zupy były wodniste i jałowe, chleb gliniasty. Jak się później okazało, częścią zaopatrzenia miała być także słonina, ale jej dużą część cichaczem… wymieniano na wódkę dla kierownictwa.

Nie tylko głód dawał się obozowiczom we znaki. Ogromnym problemem były szczury. W poszukiwaniu żywności skakały ludziom po głowach, nierzadko też gryząc.

Gdy nastały cieplejsze dni, zesłańcom mocno doskwierały pchły oraz pluskwy, przed którymi więźniowie kryli się nawet w poszewkach do sienników.

– Mój znajomy, pan Wolski, zrobił taki eksperyment – położył się na wznak i po zgaszeniu światła zaczął liczyć kapiące z sufitu pluskwy, bijąc je na twarzy. W ciągu kilkunastu minut naliczył ich dziewięćdziesiąt parę – opowiadał Jan Dzieduszycki. – Któregoś razu jedząc przy obiedzie pozostawiony ze śniadania kawałek chleba poczułem, że rozgryzłem pluskwę. Zakląłem szpetnie, ale nie wyplułem – Głód jednak był silniejszy.

Końcem maja pozwolono zdesperowanym więźniom spać na zewnątrz, a tym samym uwolnić się od robactwa. Była to też okazja sprawdzić, co znaczą słynne białe noce oraz by zobaczyć zorzę polarną.

– Ulubionym tematem, jakby na złość stałemu uczuciu głodu, były dyskusje o jedzeniu. Więc opisy stołu wielkanocnego, potraw wigilijnych, to znów jakichś wyszukanych dań – wspominał zarzeczanin.

To nie koniec udręki

Władze zezwoliły tułaczom na uczestnictwo w mszach św. Te dodawały im otuchy. W końcu  zapowiedziano, że opuszczą obóz.

Wielu liczyło, że będą mogli powrócić do Ojczyzny. Idąc w kolumnach w kierunku stacji śpiewali: „Marsz, marsz Polonia…”. Śpiew ucichł, gdy kierujący pochodem oficer wskazał drogę, która nie wiodła na stację. Pokierowano ich tam dopiero następnego ranka.

 – Było pogodnie i ciepło, a my wśród żartów i dowcipów dobieraliśmy się tak, by jechać w znajomym towarzystwie – czytamy w „Trzech latach wykreślonych z życiorysu”. – Dopiero gdy pociąg ruszył, po dłuższej chwili, gdy zorientowano się, że kierunek jest na wschód, miny zrzedły, wróciła niepewność i zaczęły się domysły, co z nami będzie. Każdy zrozumiał, że to jeszcze nie koniec udręki.

Dokładnie trzy lata

Podróż trwała ok. 10 dni. Pociąg kierował się na Ural pod Swierdłowsk (dzisiejszy Jekaterynburg). Tym razem obóz położony był wśród bagien. W porównaniu do wcześniejszych miejsc, Jan poczuł się tam „jak w uzdrowisku”. Drewniane baraki, w środku czysto, prycze z siennikami. Zapowiadało się nienajgorzej.

Po kilku dniach pojawili się przedstawiciele NKWD, by wydzierżawić ludzi do różnych prac. Zgłoszenia były dobrowolne. Młody Dzieduszycki postanowił zaryzykować.

Przyszło mu pracować m.in. w polu, przy remoncie pieców, rozładunku wagonów, ale i w świniarni czy uszkodzonych toaletach.

Różnie bywało z jedzeniem. Potężny, sięgający nawet minus 40 stopni, mróz dawał się we znaki. Ponieważ niektóre prace wykonywał w Swierdłowsku udało mu się nawiązać kontakt z osobami, które miały możliwość wysłania listu. Tym sposobem 30.12.1946 r. wysłał pierwszą wiadomość do żony. Przyszła i odpowiedź. Okazało się, że żona wraz z córką, rodzicami i rodzeństwem przebywają w Rabce.

1 marca 1947 r. Jan skończył pracę dla NKWD i został odwieziony do obozu pod Swierdłowskiem. Tam przebywał do września, kiedy to obóz obiegła wieść o powrocie do Ojczyzny. Tym razem wyglądało na to, że nie jest to płonna nadzieja…

Upragniony powrót doszedł do skutku. Niestety Jan nie mógł cieszyć się drogą do kraju. Zarzeczanin nabawił się bolesnego wrzodu na ręce. Ta zaczęła puchnąć. Do tego doszła gorączka i przyplątały się wszy… Na szczęście organizm wytrzymał.

W Brześciu czekała jeszcze Polaków 3-tygodniowa kwarantanna. 13 listopada 1947 r. – dokładnie 3 lata od wyjazdu z Przemyśla, ruszyli w kierunku Białej Podlaskiej.

– Wszyscy stali w otwartych drzwiach, by obserwować przejazd przez granicę – wspominał Jan Dzieduszycki. – Gdy pociąg wtoczył się wolno na most, jak jeden mąż huknęli: „Boże, coś Polskę…” 

KOMENTARZ:

Piotr Prymon, kierownik Muzeum Dzieduszyckich w Zarzeczu:

– Jan Dzieduszycki był synem Włodzimierza i Wandy z Sapiehów. Urodził się 4 kwietnia 1916 r. w Kijowie, gdzie jego rodzice opuszczając rodzinny Jaryszów na Podolu schronili się przed zawieruchą I wojny światowej, a potem rewolucji bolszewickiej. Studia leśne na Politechnice Lwowskiej przerwał wybuch wojny.

Po powrocie z kampanii wrześniowej, został leśniczym w lasach zarzeckich. 20 sierpnia 1942 r. ożenił się z Marią Brzozowską. Ślubu udzielił im ksiądz profesor Stefan Wyszyński, późniejszy arcybiskup gnieźnieński i prymas Polski. Nie była to zresztą jedyna wojenna wizyta duchownego w Zarzeczu. Wcześniej przebywał tu pomiędzy 23 kwietnia i 5 czerwca 1942 r.. Mieszkał wówczas w pałacu, w tzw. ,,żółtym pokoju” obok kaplicy, w której odprawiał za zgodą biskupa przemyskiego codziennie msze święte i prowadził rekolekcje. Ksiądz Wyszyński ukrywał się podczas wojny pod pseudonimem ,,Siostry Cecylii”.

Jan Dzieduszycki, aresztowany przez UB w 1944 r., został osadzony w więzieniu w Jarosławiu, a następnie zesłany na 3 lata w głąb ZSRR. Po powrocie osiadł ostatecznie w Warszawie, gdzie pracował w biurze projektów. Wspólnie z żoną Marią wychowali dwie córki: Annę i Gabrielę.

Jan Dzieduszycki zmarł 21 września 1995 r. Został pochowany w krypcie rodowej pod kościołem pw. Św. Michała Archanioła w Zarzeczu.

Nawet po latach chował kromki chleba pod poduszkę

Jan z córką Anią. (Fot. Archiwum rodzinne Anny Dzieduszyckiej)

Przypominamy opublikowaną w 2021 r. rozmowę z Anną Dzieduszycką, córką Jana Dzieduszyckiego.

– Pamięta Pani powrót ojca?

– Doskonale. To było dramatyczne przeżycie. Wyszłam z mamą na dworzec w Rabce. Nagle w szarym tłumie zobaczyłam dwóch wychudzonych żebraków – dosłownie żebraków! Ruszyłyśmy w ich kierunku. Do tej pory tkwi we mnie, że spytałam: „który to mój tata?”.

– Odnalazł się w normalnym życiu?

– Był wytrącony z normalnego funkcjonowania. Przerażało mnie, że notorycznie chował kromki chleba pod poduszkę. Zdarzało mu się to nawet po latach, gdy już mieszkał w Warszawie. Znosił także niezliczone ilości opału. Pamiętam, że jako dzieciak nie byłam stanie przejść po schodach, tak bardzo były zastawione kawałkami drewna, których oczywiście nie potrzebowaliśmy w takiej ilości. To jednak było silniejsze od niego.

– Co mówił o tych trzech dramatycznych latach?

– Przez 3 dekady – do momentu spisania swoich wspomnień, nie powiedział o nich ani słowa. Mimo że byliśmy sobie bardzo bliscy, a ojciec mocno nas kochał, nie było możliwości wydobycia z niego żadnych opowieści. Ani po dobroci, ani żartem. Dopiero książka „Trzy lata wykreślone z życiorysu” dała nam obraz tego, jak tam było.

– Powstała dopiero, gdy był na to gotowy?

– Gdy wyjechałam do Anglii, a ojciec został sam w domu, usiadł i spisał swoje wspomnienia. Przesłał mi ich rękopis. Ja wydałam je w Paryżu jako książkę. Bez zgody i wiedzy autora.

– Czyli Jan Dzieduszycki pisał „do szuflady”?

– Oczywiście, że tak.

– W książce napisał, że nie żałuje tego koszmarnego okresu. Rzeczywiście tak było?

– Tak, ale to było dopiero po 30 latach. Twierdził, że widział tam najpiękniejszy krajobraz w życiu, a to piękno i dzikość przykryły całą traumę.

– Jak Pani wspomina Ojca?

– Pod wieloma względami był postacią wyjątkową, a pamięć o Nim jest dla nas ciągle bardzo żywa. Wszyscy: bliższa i dalsza rodzina, sąsiedzi, znajomi zapamiętaliśmy go jako człowieka bardzo pokornego, dobrego, w pewnym sensie nawet pogodnego. To nie był chodzący dramat, to była chodząca dobroć!

/div>

Udostępnij

FacebookTwitter

Super Nowości - Wolne Media!

Popularny dziennik w regionie. Znajdziesz tu najciekawsze, zawsze aktualne informacje z województwa podkarpackiego.

Reklama

@2024 – supernowosci24.pl Oficyna Wydawnicza „Press Media” ul. Wojska Polskiego 3 39-300 Mielec Super Nowości Wszelkie prawa zastrzeżone. All Rights Reserved. Polityka prywatności Regulamin