Z lalkarką Natalią Zduń, wieloletnią aktorką Teatru Maska rozmawiamy o jej przygodzie na planie filmu „Akademia Pana Kleksa”.
Kinga Dereniowska: Jak wspominasz pracę na planie produkcji?
Natalia Zduń: To był mój pierwszy raz przy takim dużym filmie i wielka przygoda. Mogłam poobserwować z bliska, jak pracują profesjonaliści. Dobrze wspominam pracę z reżyserem Maciejem Kawulskim. Wszystkich traktował równo. Czułam, że moja animacja lalką jest tak samo istotna jak gra Tomasza Kota, który wcielił się w główną rolę.
Animowałaś szpaka Mateusza?
W tej interpretacji to był po prostu ptak. Bliżej nieokreślony. Nawet reżyser mnie poprawiał jak mówiłam o szpaku Mateuszu.
Na czym polegała twoja rola?
Ożywiałam formę, która żywa nie jest. Nigdy nie miałam do czynienia lalką mechatroniczną. Do jej animacji potrzebne były co najmniej trzy osoby. Jedna sterowała twarzą przez joystick, bo ruchome były oczy i brwi. Drugi animator kierował zdalnie korpusem. A ja miałam za zadanie animować głową, „kłapać” dziobem i ruszać skrzydłem przy użyciu czempurytów, czyli drutów przytwierdzonych do lalki. Do animacji drugim skrzydłem angażowany był nasz kolega Jasiek Owczarek albo sam reżyser. Mieszko Socha, który projektował konstrukcję lalki, przyjechał do Teatru Maska, aby się zainspirować i zobaczyć jak tworzy się lalki teatralne.
Lalki a nie kukiełki
Ciekawe, że mając taki budżet, twórcy postanowili wykorzystać lalkę, a nie efekty specjalne.
Reżyser tak chciał. Taką miał wizję. Oprócz ptaka, jest jeszcze jedna scena lalkowa na samym początku filmu. Tam animowałam inną lalką Sycylijką. Na planie wszyscy te lalki nazywali kukiełkami (śmiech). Trochę edukowałam ludzi na planie z nazewnictwa, ale ciężko im było zapamiętać samo słowo „czempuryt”. Reżyser Maciek Kawulski do samego końca mówił „czampuryt”.
Jak się znalazłaś na planie „Akademii Pana Kleksa”?
Z polecenia. Mieszko szukał lalkarza do animacji i zapytał scenografki filmowej i teatralnej Marty Zając o polecenie kogoś. Z Martą spotkałam się przy pracy nad spektaklem „Dokąd pędzisz koniku” w Teatrze Maska. To ona powiedziała Mieszkowi „dzwoń do Natalii, ona jest najlepsza”. Za to jestem jej ogromnie wdzięczna.
Boże! Tomasz Kot się na mnie zagapił
Pracowałaś z Tomaszem Kotem, który wciela się w główną rolę.
Miałam z nim nawet jedną scenę dialogową. W filmie nie słychać mojego głosu, jednak to do samej animacji musiałam znać teksty każdej granej przeze mnie sceny na pamięć.
Podczas pracy zdarzyła mi się z jedna zabawna sytuacja. Nagrywaliśmy scenę, gdzie lalka była na stole, a Tomasz Kot stał przed nią, jako Kleks i z tą lalką rozmawiał. Ja w tym czasie stałam na podeście z tyłu tego stołu. Nagle reżyser krzyczy „cięcie”! Tomasz zaczął się tłumaczyć: „przepraszam, przepraszam, pomyliłem się, ale zagapiłem się na Natalkę” (śmiech). Tak mnie zaskoczył, że nie znalazłam na to żadnej riposty. Boże! Tomasz Kot się na mnie zagapił (śmiech).
Po tej scenie wymieniliśmy uprzejmości. Powiedział, że bywał w Rzeszowie. To bardzo pomocny i sympatyczny człowiek. Jak były problemy natury technicznej, np. że paszcza ptaka się kiepsko otwierała, a tam trzeba było włożyć jagódkę, to dopytywał, co może zrobić, aby mi pomóc. Miło się obserwowało jak pracuje, jak proponuje coś od siebie, czy traktuje dzieci na planie.
Jak oceniasz efekt swojej pracy na ekranie?
Aż się dziwiłam, jak oglądałam, że tak dobrze animuję tą lalką (śmiech).
Historia Mateusza jest zawiła
A film ci się podobał?
Podobały mi się sceny komiczne z Ptakiem Mateuszem. Ta postać pojawia się w filmie w dwóch wersjach: jako lalka i aktor. To ani nie człowiek, ani nie ptak. Bo historia Mateusza jest zawiła. Nie może on wrócić do swojej ludzkiej postaci. W tę rolę wcielił się Sebastian Stankiewicz. Poznałam go w zabawny sposób. Pewnego dnia na planie zobaczyłam umęczonego, ucharakteryzowanego w półmaskę człowieka. Wiedziałam, co czuje, bo w teatrze często gramy w takich kostiumach. Zapytałam: „nie potrzebujesz lekarza?”. Zaczął się śmiać. Zaczęliśmy gadać i okazało się, że Sebastian to też lalkarz. Miły, ciepły, zabawny, inteligentny człowiek.
Uważam, że film jest zrobiony na wysokim poziomie. Podnosi poziom polskiej kinematografii. Warto wyjść do kina, aby go zobaczyć. Ma on wiele efektów specjalnych, niczym z amerykańskich hitów. Bardzo ładna jest scenografia i muzyka. Aranże są bardzo ciekawe. Mam nawet pewien niedosyt, ponieważ można by więcej tych piosenek z „Akademii” wykorzystać.
Wiesz, bo grałaś w Rzeszowie w „Akademii Pana Kleksa” w Teatrze Maska.
Wcielałam się w rolę jednego z uczniów. W przedstawieniu było dużo tych utworów. W filmie mi ich brakowało. Użyto nowych m.in. autorstwa Sanah.
Film i teatr to dwa różne światy
Praca w filmie podoba ci się bardziej, niż w teatrze?
To są dwa różne światy. W teatrze jest czas na próby, gdzie rozkłada się wszystko na części. Aktor utożsamia się mocno z postacią, „żyje z nią”. Sara się ją zrozumieć.
W produkcji filmowej to wygląda inaczej. Aktor w dużej mierze musi sam wykonać pracę w domu. Na planie nie ma czasu na próby. „Akcja” i jedziemy. Coś nie wyszło? Powtarzamy. Efekt gry aktorskiej otrzymujemy natychmiastowo. A w teatrze na efekt trzeba poczekać kilka miesięcy.
Jak grasz spektakl, to machina rusza i co by się nie działo, trzeba się ratować i improwizować. To inny rodzaj skupienia. Często też na scenie pot ścieka po oczach a ty udajesz, że tego nie czujesz (śmiech). Na planie zaraz ktoś przybiega i obciera ci twarz, poprawia makijaż, włosy, daje czas na złapanie oddechu.
Dziecięca widownia jest chyba bardziej wymagająca, niż dorosła.
Lubię grać dla dzieci, bo to szczera publiczność. Jak im się nie podoba, to słyszę z widowni „długo jeszcze?”. A jak się podoba, to czuję tę przepływającą energię, krzyki, ekscytację. To zaraża. Dorośli raczej są stonowani. Mają maski, których dzieci jeszcze nie potrafią zakładać.
Zagrałam spławik wędkarski, porwała mnie złota rybka
Dlaczego zostałaś lalkarką?
To był przypadek, jak wiele rzeczy w moim życiu. Nie dostałam się do mojej wymarzonej szkoły aktorskiej w Krakowie. Mój kolega studiował w Białymstoku, więc zaczął mnie namawiać, żebym spróbowała, bo jestem charakterystyczna i na pewno się dostanę. Miałam plan, że zrobię sobie rok przerwy, który poświęcę na przygotowania do egzaminów. Pomyślałam jednak, że nic nie tracę i spróbuję. Miałam totalny luz, bo nie do końca chciałam się tam dostać. Postanowiłam, że sprawdzę się na tych egzaminach i zobaczę, jak tam jest w tym Białymstoku.
Egzamin do szkoły lalkarskiej różni się od tego aktorskiego?
Nieznacznie. A właściwie to trzeba było mieć więcej rzeczy przygotowanych. Były do zagrania etiudy. Mogłam zagrać przedmiot albo zwierzę.
Przedmiot?
Zagrałam spławik wędkarski.
Jak?
Stanęłam na środku sceny i bujałam się ze śmieszną miną, wyskakiwałam do przodu, po czym grałam, że porwała mnie rybka. Komisja zapytała mnie, jaka to była ryba. Zapomniałam języka w gębie i nie mogłam wymyślić nic mądrego, więc powiedziałam… złota. Udało mi się z tego wybrnąć.
Moja opiekunka roku, profesor Benia Bielenia, potem mi opowiadała, że jak mnie zobaczyła na tym egzaminie i co ja tam wyprawiam, to pomyślała, że ona musi mieć tę wariatkę w szkole. To wszystko to kwestia szczęścia i bycia tu i teraz. Ale także luzu. Miej wyjebane, a będzie ci dane. To działa.
Zaczęło się od kółka teatralnego
Co cię urzekło w tym zawodzie i nadal urzeka?
Teraz coś innego, niż kiedyś. Miałam inne wyobrażenie o aktorstwie, kiedy zaczynałam. W podstawówce zawsze się wygłupiałam, brałam udział w przedstawieniach. Kolega powiedział mi kiedyś, żebym poszła z nim do Wojewódzkiego Domu Kultury na kółko teatralne. Poszliśmy i się dostaliśmy. Bo tam był casting. Przez rok świetnie się bawiliśmy. On zrezygnował. Ja zostałam dłużej. Przyjaciółki, które tam poznałam, chciały zdawać do szkoły teatralnej, więc pomyślałam, że ja też spróbuję. Poszłam trochę za ciosem. Dużo było tych przygotowań. Tak jak zawsze miałam świadectwo z paskiem, tak w liceum już to się zmieniło. Nie miałam czasu na naukę.
- ZOBACZ TAKŻE: W Rzeszowskich Piwnicach będzie cicho. Instytucja otwiera się na osoby wysoko wrażliwe
Jak się przygotowywałaś?
Nigdy mi się w rodzinie nie przelewało. O wiele rzeczy musiałam walczyć sama. Moje przyjaciółki chodziły do Grzegorza Pawłowskiego do studia na lekcje aktorstwa.
Kiedyś spotkałyśmy go na ulicy, a on się mnie zapytał, czemu do niego nie przychodzę? Odpowiedziałam, że nie mam pieniędzy. A on na to, żebym przyszła i że nie muszę płacić.
Jestem mu bardzo wdzięczna, bo bardzo dużo się nauczyłam. Możliwe, że bez tego nie dostałabym się do szkoły teatralnej i nie została aktorką. Kilka lekcji dała mi też Barbara Napieraj. Wszystko to trwało dobrych kilka lat.
Chciałam wrócić do Rzeszowa, znalazłam się w Masce
Po szkole zaczęłaś prace w Teatrze Maska w Rzeszowie.
Na koniec studiów, oprócz napisania pracy magisterskiej trzeba było zagrać w dwóch spektaklach dyplomowych. Zachęcano nas, abyśmy te dyplomy realizowali w teatrach, bo wtedy jest większa szansa na pracę w teatrze. Jeden z naszych profesorów Akademii Jacek Malinowski był w Rzeszowie dyrektorem. Kolega z roku, Kamil Dobrowolski, wpadł na pomysł, abyśmy porozmawiali z nim, żeby nas zaangażował do spektaklu. Kamil wiedział, że w Masce jest fantastyczny zespół aktorski, a ja chciałam wrócić do Rzeszowa. Tak znalazłam się w Teatrze Maska
Pamiętasz pierwszą rolę?
To była rola Pięknej Nieznajomej. Grałam tyłem i w peruce.
Wymarzony debiut.
Reżyserka Ewa Piotrowska nie wiedziała o tym, że to mój dyplom. Jak tylko się dowiedziała, to dopisała mi rolę siostry Syrenki. Drugi dyplom to był już u Jacka Malinowskiego w spektaklu „Niech żyje cyrk”. Grałam postać O, czyli Osobnika Nieokreślonego. Za ten spektakl dostaliśmy, jako zespół, nawet nagrodę na festiwalu w Łomży.
W tym zespole spędziłaś ponad 10 lat życia.
Prawie pół życia.
Każdy casting jest jak egzamin wstępny
Co cię skłoniło do porzucenia teatru dla filmu?
Zawsze lubiłam w życiu robić nowe rzeczy. To nie jest tak, że odeszłam z teatru. Wzięłam bezpłatny urlop na rok, żeby spróbować swoich sił w branży filmowej. Aby pod koniec życia nie wyrzucać sobie, że nie spróbowałam. Ale też z ciekawości, jak wygląda staranie się o pracę w tym zawodzie. Bo nigdy nie musiałam tego robić.
I jak to wygląda?
Nie jest łatwo. Konkurencja jest duża. W Warszawie jest bardzo hermetyczne środowisko. Ciężko się przebić. Tyle co mogę, to robię. Wyjechałam do stolicy, bo myślałam, że tych castingów tam będzie sporo. Ale od czasu pandemii wygląda to tak, że odgrywasz na telefon scenkę, wysyłasz do producentów i tyle. Tak naprawdę nie trzeba mieszkać w tej Warszawie. Chociaż są tacy, którzy patrzą gdzie mieszkasz, bo wolą, żeby ktoś był dostępny w każdej chwili.
Każdy casting to jak egzamin wstępny do szkoły teatralnej. Najczęściej przegrywasz. Do tego trzeba się przyzwyczaić i nie zrażać.
Marcin Dorociński nagrał 1200 selftap’ów, zanim dostał rolę w „Mission Imposible”.
Nie dość, że my, aktorzy, miedzy sobą rywalizujemy, to w castingach biorą udział także amatorzy. I zdarza się, że ludzie bez szkoły, ale którzy są zdolni, wrażliwi, wygrywają taki casting.
Jednak pracując na planie łatwiej pracować z kimś po szkole?
Szkoła teatralna to jest, moim zdaniem, rodzaj pierwszej selekcji. Dostają się tam ludzie, którzy są np. skoordynowani. Na planie ważne jest, aby coś robić w rytmie. Amatorzy nie potrafią opanować swojego stresu, wychodzą poza kadr, zapominają tekstu, nie potrafią improwizować. Zagrałam w paru paradokumentach, więc mam porównanie. Ta praca trwa też dłużej.
Chciałam na chwilę odetchnąć od teatru
Mimo wszystko nie tęsknisz za teatrem?
Bardzo! Ta decyzja była też po to, aby trochę odetchnąć. Byłam w ostatnich sezon mocno eksploatowana, więc odczuwałam zmęczenie fizyczne. W teatrze lalkowym te spektakle są krótsze, ale aktor jest na scenie od początku do końca. Czasami nie grasz głównej roli, ale masz pięć mniejszych postaci i jesteś tam dłużej.
Był taki moment, że pomyślałam, że nie do końca przynosi mi to radość. A uważam, że w życiu należy robić to, co się lubi i co sprawia przyjemność. Więc pomyślałam, że muszę zrezygnować, albo zrobić sobie przerwę i nabrać dystansu.
Myślisz o powrocie?
Tak, chętnie wrócę do tych tytułów, w których grałam. I do najlepszego zespołu aktorskiego. Jest dla mnie jak druga rodzina.
Teatr porusza trudne tematy
Czy podejście twórców teatralnych do młodego widza się zmieniło?
Teatr się rozwija. Pojawiły się nowe formy, których wcześniej nie używaliśmy. Choć to zawsze zależy od wyobraźni scenografa i reżysera. Ale przez te 12 lat ciężko mi zauważyć diametralną zmianę. Na pewno mamy więcej multimediów. Kiedyś to był parawan i kukły. W ostatnich sezonach w Teatrze Maska poruszane są w spektaklach trudne tematy.
W przedstawieniu „Włosy mamy” poruszany jest temat depresji. Opowieść jest pięknie pokierowana, a depresja ubrana jest w smutek, który przyszedł do mamy. A wszystko opowiedziane jest z pozycji dziecka, aby młody widz mógł się utożsamić. Dzieci widzą swoje smutne mamy, i nie wiedzą, dlaczego takie są. W tym spektaklu jest też mowa o tym, że to nie jest zadanie dziecka, aby tę mamę ratować.
Nowa „Akademia Pana Kleksa” też porusza ważne tematy?
Choćby kwestia empatii. W dzisiejszych czasach, kiedy tak ludzie gonią i myślą o sobie, to jednak fajnie, że w tym filmie to ona jest najważniejsza. Jest też taka piękna scena, gdzie Ada Niezgódka, bo to ona jest główną bohaterką zamiast Adasia, boi się psa. Wchodzi więc zawsze bocznym wejściem do domu, po drabinie, żeby go omijać. Pewnego razu jednak postanawia, że zmierzy się z tym strachem. Wyobraziła sobie, co może czuć ten pies, dlaczego tak ujada. Może dlatego, że inni na niego cały czas krzyczą i on się po prostu boi? I dzięki temu, że ona to zrozumiała ich relacja się zmieniła, a pies się uspokoił. Empatia prowadzi to tego, że może urodzić się zgoda. Możemy się dogadać, wystarczy zrozumieć drugiego człowieka. Wejść w jego skórę.